wtorek, 30 sierpnia 2011

Jak tu napisać ładne podziękowania ze słowem pipi? ;)))

Tytuł postu miał być, prawie jak zawsze, po suahili. A jako, że dzisiaj chcę Was zabrać w krainę słodkości powiązaną z osobą witaaminki i candy, to zrozumiałym jest, że chciałam umieścić w temacie tłumaczenie słowa "candy". Nie chcąc znowu męczyć Męża pytaniami o tłumaczenie słów z polskiego na suahili udałam się z poradą do wujka Google, a właściwie do translatora. Wpisałam sobie magiczne słowo "candy" (w rubryce j.ang) i czekałam na tłumaczenie suahilskie. Haha, gdy je tylko ujrzałam, parsknęłam śmiechem i od razu, chcąc nie chcąc, pobiegłam do Dużej Czekoladki z zapytaniem czy, aby na pewno PIPI to są słodycze. Haha, no bo patrząc na to z perspektywy Polaka można sobie pomyśleć coś innego, a nie chciałabym, żeby ktokolwiek poczuł się urażony moim wpisem, a już na pewno nie sprawczyni dzisiejszej przemiłej niespodzianki. Tak, więc dzisiaj będzie typowo po polsku, a co :)

Ok, to tak tytułem wyjaśnienia tematu postu. A teraz przechodzimy do głównego wątku. Zabiorę Was w krainę przecudnych słodkości, które w dniu dzisiejszym przybyły do mnie od witaminki, koleżanki z bloga, u której wygrałam candy organizowane z okazji jej urodzin. Szczerze, zaskoczeniem było dla mnie wygrana, gdyż nie mam szczęścia w tego typu zabawach, ale ciesze się niesamowicie, że akurat do mnie trafiły te cudeńka. Ale dość pisania... napawajcie oczy tymi skarbami, które poprawiły mi humor na tyle skutecznie, że do końca dnia nic nie jest mi w stanie go zepsuć (nawet brak wiedzy na piątkowy egzamin). Tak, więc zapraszam:


Szkoda, że nie mam fotki banana, który pojawił się na mojej twarzy po ujrzeniu kuriera z tą oto "paczuszką".


Na szczęście zachowałam resztki rozumu i zdążyłam cyknąć fotkę przed wypakowaniem z niej prezentów :))


A muszę przyznać, że nie było to łatwe. Nie mogłam się doczekać, by zobaczyć co takiego pięknego kryje ten idealnie zapakowany pakunek.


Oto co znajdowało się w środku - termometr zdobiony przez witaaminke :))) Ma dziewczyna talent, co nie? Ale to nie koniec słodkości. Oglądajcie dalej :)))


Oto zamknięte pudełeczko, z uroczą biedroneczką, a środku... ;>


TADAM! Przydaśki wszelakie :)))) Aż mnie korci, żeby samej stworzyć coś fajnego i zorganizować candy na swoim blogu :D Na przykład coś równie pięknego (oczywiście autorką wciąż jest witaminka):


Ale, ale... to jeszcze nie koniec niespodzianek!

Do kartek dołączony był jeszcze przesłodki ołówek-konik :)))))


I kolejny pakuneczek - akurat o nim wiedziałam, byłam przekonana, że to jest moja wygrana. Świeczniczki, w których zakochał się mój Mąż. Kolory oczywiście czarno-białe, w końcu taka z nas para hahaha xDD


Będą jak znalazł do naszego przyszłego mieszkanka :)))) Już mam wizję na ich miejsce w naszej sypialni hihihi. Muszę przyznać, że zapach tych wkładów jest przeboski! Mmm...


No, ale skoro piszemy o słodkościach, to i ich nie mogło zabraknąć w naszej paczuszce. Tylko spójrzcie czym moja droga koleżanka z bloga mnie kusiła ;)))


Haha, w sekrecie powiem Wam, że w tej chwili praktycznie nic z nich nie zostało. Rozdzieliłam je sprawiedliwie pomiędzy wszystkich obecnych domowników :))) Czekoladowy Dziadek dostał kisiel truskawkowy (wielki ich maniak btw;)), Babcia Czekoladki dostała Kopiko (z kolei maniaczka kawy), a cóż mogła dostać Duża Czekoladka? Ano Czekoladkę haha xDD Tak, więc jak widać, candy uszczęśliwiło wszystkich :) A co dla mnie? Przepiękny kubek w kotki :))) (chociaż wyczuwam oddech Czekoladowej Babci na moich plecach haha). 
A teraz coś naprawdę, ale to naprawdę przepięknego. Po prostu oniemiałam z zachwytu jak to zobaczyłam. Witaminko moja kochana, zrobiłaś mi naprawdę niespodziankę, aż żałuję, że ślub mam za sobą ;). Same popatrzcie:


Zwróćcie uwagę na ten woreczek! Normalnie obłęd! Poczułam się jak w średniowieczu, gdy noszono w takiej sakiewce złote dukaty :)))) Dziwne skojarzenie? Kolczyki, które znajdowały się w środku wywołały prawie, że rycerską bitwę haha w wykonaniu moim i Mamy ;))) A zaprawdę powiadam Wam, było o co walczyć ;]


Dacie wiarę, że autorka obawiała się, że żadna z rzeczy nie przypadnie mi do gustu? :P Powiem Wam szczerze, że sama nie wiem, która rzecz podoba mi się najbardziej. Na dokładkę pokazuję jeszcze naszyjnik, który również znajdował się w moim niespodziankowym "kuferku"


A wiecie co jest najfajniejsze? Witaminka dołączyła do paczki własnoręcznie napisany list. (widoczny na fotce powyżej). I chyba to mnie najbardziej ujęło. Nie pamiętam kiedy ostatni raz dostałam od kogoś prawdziwy list. Uważam, że jest to cudowna tradycja, którą powinno się podtrzymywać. Niestety komputery i komórki bardzo szybko wysyłają listy do lamusa, a szkoda...


Muszę przyznać, że biorąc udział w candy organizowanym na blogu artystycznym witaminki w życiu nie spodziewałam się, że po pierwsze uda mi się cokolwiek wygrać, a po drugie, że nagroda będzie tak obfita. Toż to normalnie rozpusta w biały dzień. Róg obfitości (wybaczcie, nauka historii źle na mnie wpływa), pudełeczko bez dna ;) Kochana moja, nawet nie wiem co napisać, jak podziękować za te słodkości. Jesteś wzorem dla innych candytwórców, postawiłaś tak wysoko poprzeczkę, że nie wiem czy komukolwiek uda się ją pobić. DZIĘKUJĘ w imieniu całej rodziny. Zrobiłaś nam super niespodziankę, naprawdę. I pomyśleć, że to Ty miałaś urodziny, a to my dostaliśmy taki prezent... Głupio mi :o


Chyba rozumiecie, że musiałam dać tutaj ten wpis. Normalnie jestem pod wrażeniem tej niespodzianki. Polecam wszystkim na przyszłość candy organizowane na blogu witaminki ;))))

***

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Sungura au Masai?

Takie przewrotne pytanie na początek. Króliczek czy Masaj? O co chodzi? O tym w dalszej części wpisu. 


Wstępem do całego tematu niech będzie rozmowa mojego Męża z kolegą dzwoniącym z Tanzanii (rozmowa toczy się w języku suahili, więc nic nie rozumiem poza Masai ;)):
-A jak tam synek?
-A dobrze, właśnie zaczął wstawać i skakać. 
-Skakać? Ale, że jak? Jak Masaj?
Po tych słowach słyszałam już tylko głośny nieprzerwany śmiech Dużej Czekoladki. Nie ukrywam, że z niecierpliwością wyczekiwałam końca tej rozmowy (nie tylko ja, bo i Babcia Czekoladki była ciekawa, co tak rozśmieszyło Zięcia). Ciekawość zżerała nas od środka, cóż wywołało takie salwy śmiechu u Męża mego. Zrozumiałam wszystko, gdy usłyszałam, że mamy syna-Masaja. Wyobraziłam sobie taką Małą Czekoladkę w stroju masajskim :)))), podskakującą wysoko do góry i sama zaczęłam się śmiać. Może czas przerobić mój strój masajski w mini ubranko dla Bobcia? (o stroju masajskim chyba zrobię na dniach osobny wpis, ale nic nie obiecuję ;))

O co chodzi z tym skakaniem? Już tłumaczę. Otóż mój Simba chyba postanowił pominąć etap siadania, baaa... nawet stanie go nudzi.  Tak, tak, Dobrze czytacie. Wygląda to mniej więcej tak: pierwszy etap to tzw. "foczka", następnie chwytanie się obiema rękami przewijaka i podciąganie się co sił do góry. Ale, ale... Na tym nie koniec. Gdy już uda mu się usiąść (z naszą pomocą i asekuracją), od razu zaczyna się wkurzać, płakać i stękać, a następnie dźwigać dupkę do góry i wstawać. W momencie, gdy to osiągnie rozgląda się dumnie po domownikach i śmieje się co sił w płucach. 


Nie powiem, zaniepokoiło mnie to, w końcu ma dopiero 5 i pół miesiąca i nie powinien wyczyniać takich akrobacji. Ale jak tu hamować dziecko, gdy samo domaga się stania? Przy okazji ostatniej wizyty mojej Babci, postanowiłam zapytać co sądzi na ten temat. Usłyszałam z ust mądrzejszej osoby, że niektóre dzieci po prostu tak mają. Nie chcą siedzieć, przeskakują ten etap i od razu chcą stać. Tak było z moją Ciocią, chrzestną Małej Czekoladki (pozdrawiam :*). Babcia-Pra powiedziała także, że mam to szczęście, że Bartulek chce tylko stać... bo ciocia Magda dodatkowo kicała na kolanach, przez co wszystkim odpadały ręce i kolana. Jak się można domyślić, na reakcję Bartuni nie musiałam długo czekać. Dwa dni temu zostałam zawołana przez Mamę, w celu zobaczenia co wyprawia mój Synek. Co ujrzałam? Podskakującą raz po raz Czekoladkę, odbijającą się od kolan Czekoladowej Babci i śmiejącą się wniebogłosy. Czyli jednak Mała Czekoladka postanowiła pójść w ślady swojej chrzestnej. Od tamtego dnia, nie ma chwili, żeby Bartulek chciał spokojnie siedzieć na kolankach. W sumie jako jedyna staram się ograniczyć "kicanie" Simby na moich nogach, ale ja to sobie dużo mogę. Wystarczy posadzić Małą Czekoladkę na kolano, a ten od razu odbija się od kanapy i wybija się w góry niczym Masaj. Zaciekawiona tą nową "zabawą" Synka, postanowiłam poszukać informacji nt. kicania. Oto co znalazłam na stronie babyonline: "Inną doskonałą zabawą jest „kicanie”. Gdy tylko podtrzymasz niemowlę mocno pod paszkami, rytmicznie zacznie uginać i prostować nóżki, jak mała sprężynka. Uwielbia też podniebne loty. Połóż je na brzuszku na swoim przedramieniu i „przelećcie” przez pokój." Co ciekawe, jest to opis zabaw odkrytych w 7 miesiącu życia dziecka. Ładne rzeczy. Na innych stronach wyczytałam, że jest to normalne, niektóre dzieci tak mają i nie należy im tego zabraniać... Hmmm... Czy ktoś spotkał się z podobną aktywnością swojego Szkraba? A może faktycznie jakieś geny masajskie wkradły się w ciało mojego Dziecka? Ech, wiedziałam, że to moje rozweselanie go poprzez skakanie i krzyczenie: "Synek, patrz! Masaj! Masaj!" w poprzednich miesiącach nie mogło pozostać niezauważone przez Małego Simbę. No cóż. Sama nawarzyłam sobie tego piwa (bezalkoholowego oczywiście), więc teraz je wypiję ;)))) Plus całej sytuacji? Synek zasypia zmęczony po całodziennym skakaniu jak kamień :)))


***
mały czekoladowy słowniczek:
sungura - królik
au - czy
Masai - Masaj

***

sobota, 27 sierpnia 2011

Tropiki, tropiki, tropiki! Ach upalny jest wasz urok dziki!

Tropików ciąg dalszy. Psychicznie byłam na nie przygotowana, ale fizycznie oczywiście nie. Ale to chyba zrozumiałe, że w 5 minut nie przystosuję się do takich upałów. Jedyne co mnie pociesza to fakt, że prawdziwy Afrykanin też narzeka z powodu tego gorąca :D Czyli nie jest ze mną tak źle :)))) Miałam ambitny plan rozpocząć naukę na egzamin, który mam za 6 dni, ale chyba ta temperatura i niemożność skupienia się mnie usprawiedliwia, czyż nie? Bartulek, niczym Mama, marudził z powodu pogody, a ja z całych sił starałam się mu ulżyć w tych męczarniach. Była kąpiel, pan Cycuś razy milion oraz woda źródlana (poprawka ;)) gotowana, a wczoraj nawet pierwszy w życiu soczek jabłkowy! Pociesza mnie fakt, że podobno jutro ma być chłodniej :) Can't wait. Większą część dnia spędziliśmy na balkoniku, oczywiście do czasu aż słońce sobie o nas "przypomniało". A oto widok, który cieszył nasze oczka - kiście, jeszcze niedojrzałego (kilka jest już prawie, prawie :D) winogronu :P Hihi, moje prywatne tropiki ;))))


A teraz Wam coś opowiem. Jest godzina mniej więcej 3 w nocy. Wybudzam się ze snu w celu nakarmienia Bartulka. Zazwyczaj to on mnie budzi swoim stękaniem, ale w dniu dzisiejszym, o dziwo, sama się przebudziłam, zapewne z powodu gorąca. Zaspana zerkam w bok na miejsce, w którym śpi Synek, patrzę... patrzę i normalnie nie dowierzam. Można nawet rzec, że przecieram oczy w celu uzyskania wyraźniejszego obrazu, ale ten się nie zmienia. Co widzę? Otóż mój Syn pierworodny, najukochańszy leży na brzuchu (po ostatnim karmieniu Mąż położył go na boku, jak zawsze zresztą), podpiera się na ramionach i tak "wisi" w powietrzu, po czym upada na twarzy i zasypia w takiej pozycji. Zdziwiona tym widokiem odwracam go z powrotem na plecki, przyglądam się czy aby na pewno to mój Simba, gdy już mam pewność, że to mój Król sprawdzam czy wszystko z nim ok. Syn nic sobie z tego nie robi, jakby to było najnormalniejszą czynnością w jego wykonaniu, chwyta mnie za bluzkę i wręcz wyrywa pana Cyca. Z niepewnością pytam Męża czy widział to co ja, czy wyobraźnia spłatała mi figla, ale Duża Czekoladka potwierdza moje opowieści. Coraz bardziej zachwyca mnie moja Czekoladka... Naprawdę. Spryciula jedna i kombinator. O kicaniu na kolanach Babcinych i Tacinych nawet nie wspominam. Podobno robi tak tylko u wybrańców (można się domyślić, że u mnie nie :P cóż... nie zasłużyłam, jestem tylko jadłodajnią ;)).
A jeśli już o jadłodajni piszę - proszę spojrzeć jaką niespodziankę zaserwowała mi dziś moja ukochana Mama. Dwa pstrągi tylko dla mnie. Uczta dla podniebienia. Mniaaaami! :)))))


Czy ja już wspominałam, że od jakiegoś czasu jem wszystko razy 2? Niestety mój brzuch zaczyna to zdradzać, ku mojej rozpaczy. Czas się wziąć za siebie? Mąż twierdzi, że świruję jak zawsze, a nawet strzelił mi dziś komplement ni z tego, ni z owego, że jestem najpiękniejszą kobietą na świecie i że ma gust haha :D

***
Przypominam o konkursie KLIK

PS. Tytuł (a właściwie piosenka) od kilku dni chodził/a mi po głowie. Kto był zuchem/harcerzem, może kojarzyć ją ze spotkań harcerskich ;p Ach, Przypomniały mi się te czasy hehehe.

***

piątek, 26 sierpnia 2011

Tyle słońca w całym mieście...

Boże! Tropiki. Normalnie Tanzania w Polsce. Umieram. Ta pogoda mnie dobija. Owszem lubię lato, ładną pogodę, opalone ciało i promienie słoneczne łagodnie (!) głaszczące twarz, ale to to jest już przesada. Od razu zakomunikowałam Mężowi, że jeżeli tak wyglądają dni w jego kraju to ja podziękuję. Po prostu nie jestem przystosowana do takich temperatur (a już w biustonoszu i wkładkach laktacyjnych to już w ogóle!). Zdecydowanie wolę wiosnę i delikatne ciepełko. Duża Czekoladka zapewnia mnie, że w Tanzanii pogoda jest zupełnie inna. Owszem jest gorąco, ale powietrze jest zdecydowanie wilgotniejsze, przez co nie odczuwa się tej "sauny". Ludzie wychodzą z domów i spędzają całe dnie na zewnątrz w cieniu drzew (w sekrecie powiem Wam, że w mojej głowie automatycznie pojawiła się wizja zielonej mamby na drzewie haha). No, ale dość o Afryce. Na dziś wystarczy mi tego tropikalnego tematu i myślę, że Małej Czekoladce też. Biedaczek męczy się niesamowicie. Nie może spać, cały czas marudzi i płacze. Chwilowe ukojenie przynosi siedzenie na balkonie, ale to też tylko do południa, bo później słońce niestety również tam nas znajduje. Przedpołudniowa kąpiel i leżenie w samym pampersie to już standardzik w Czekoladowym rozkładzie dnia. 


Ale jest jedna nowość. Otóż w dniu dzisiejszym do Bartulkowego wodnego świata zawitali nowi przyjaciele. Z racji tego, iż Mała Czekoladka od kilku dni nie lubi się kąpać, płacze i wierzga nogami, postanowiliśmy umilić mu ten czas i przekonać go jakoś, że wcale nie musi być tak źle. Babcia Czekoladki wpadła na genialny pomysł zakupienia pływających, gumowych, wodnych stworków, które urozmaicają nam pluskanko. Bartuś na początku totalnie "olał" gumowych przyjaciół, w ogóle nie zwracał na nich uwagi. Dopiero pisk wydany po naciśnięciu zainteresował Simbę. Z zaciekawieniem dotykał gumowe muszelki, statki, rozgwiazdy i inne morskie stworzenia, a nawet chciał ich spróbować, ale na szczęście w porę zareagowaliśmy. Wiadomo, surowa woda+gumowe niewiadomego pochodzenia tworzywo nie wróży niczego dobrego, ale zachowaliśmy resztki rozsądku i kontrolowaliśmy poziom "przyjaźni" Czekoladkowo-stworkowej :)))


A Wy, moje drogie, jak radzicie sobie z tymi upałami? I jak pomagacie dzieciaczkom? Jakieś rady? Ja już normalnie nie mogę. Wiatrak chodzi non stop, ale i tak jest to mała ulga. Ja chcę deszcz! Deeeeeszcz! (Mamo, wiem, że myłaś okna tydzień temu, ale może zechcesz je umyć jeszcze raz?*)

A teraz coś, co może zainteresować inne Mamy! Kochane powiadam Wam, wybierzcie się do Rossmanna! Promocje, które oferują są cudowne :) Jako dowód załączam te oto fotki :)

  • kupisz 5 słoiczków BoboVity, w prezencie dostajesz 5 cudownych, plastikowych łyżeczek,
  •  do pieluszek Pampers Premium Care w gratisie dołączana jest płytka z kołysankami (muzyka klasyczna to jest to :))
Wiem, że są jeszcze inne promocje typu: gratisowa ramka na zdjęcie, książeczka dla dzieci czy płyn do kąpieli i puszczania baniek, ale akurat nas w danej chwili nie interesowały "niegratisowe" produkty. A pieluszki i słoiczki BoboVity i tak były nam potrzebne, więc połączyliśmy przyjemne z pożytecznym. Naprawdę warto. Czułam się w obowiązku Was o tym poinformować. Być może, któraś z Was nie wiedziała i teraz się skusi :)))

A na koniec Bartulkowa szafeczka lodówkowa :) (Rany, mój Syn ma więcej "jedzenia" ode mnie hahaha). Tą fotkę powinnam zatytułować "Nie wpuszczajcie Babci do sklepu :)"

***
Przypominam o konkursie, w którym do wygrania jest rabat do internetowego sklepu K L I K

*dla niewtajemniczonych - zawsze, ale to zawsze, gdy moja Mama umyje okna zaczyna padać :) Nieważne czy dzień jest upalny, czy nie, chwila, moment i już leje :D

PS. Dzisiejszy dzień był baaaardzo owocny. Ale o tym innym razem :) Napiszę jedno - dzieje się w naszym Czekoladowym świecie :))))))))

***

czwartek, 25 sierpnia 2011

Imieninowo-konkursowo.

Część z Was, która śledzi nas na facebooku wie, że wczoraj były pierwsze imieninki w życiu Małej Czekoladki. Spędziliśmy je jak najbardziej rodzinnie, ale troszkę nietypowo. Otóż wybraliśmy się z Bartulkiem na grób jego imiennika prapradziadzia Bartłomieja. Bez pośpiechu i zbędnego zamętu w cieniu drzew spędziliśmy poranek, by następnie uciec przed upałem do Babci-Pra, zahaczając o obiadek i (jak się okazało w trakcie) malutką drzemkę. Mała Czekoladka, ku radości wspomnianej Prababci, po mlecznym posiłku zapadła w dłuuugi sen. Po pobudce udaliśmy się z powrotem do domku, w celu ochłodzenia Bartulka w wanience. Tak oto minął nam wczorajszy bardzo upalny, wręcz tropikalny, dzień.


A dzisiaj z okazji Bartulkowych imienin zapraszam Was serdecznie do minikonkursu. Nagrodą jest 15% rabat do sklepu internetowego www.vingue.com - galeria internetowa hand-made i vintage. Można tam nabyć cudowne akcesoria, bransoletki, naszyjniki, ubrania itp. (po szczegóły zapraszam na stronkę sklepu).

Zasady konkursu są proste. 
Należy polubić Naszego Czekoladowego Bloga na fb K L I K
To samo należy uczynić z fanpage'm sklepu www.vingue.com K L I K
oraz należy kreatywnie w komentarzu dokończyć konkursowe zdanie: Stylowa Mama to...

Osoba, która uczyni to najciekawiej zdobędzie konkursowy rabat.
Oczywiście w konkursie mogą brać udział także osoby, które nie są mamami, grunt to ciekawie rozwinąć zdanie.
Minikonkurs trwa od dnia dzisiejszego do 3. września :)
PS. osoby anonimowe poproszę o pozostawienie maila. 


UDOWODNIJMY WSZYSTKIM, ŻE MAMY TEŻ MOGĄ BYĆ STYLOWE :))) Bo styl to nie tylko ubranie, czy makijaż, ale o tym poczytam już w Waszych komentarzach :) Serdecznie zapraszam :)

Wyniki konkursu:
Zwyciężyła użytkowniczka: Rouquin Monde
Serdecznie gratuluję :-)

***

wtorek, 23 sierpnia 2011

mtotowangu i Mała Czekoladka idą z duchem czasu.


Tak jest :) Idziemy z duchem czasu i to podwójnie 
- pierwsza sprawa: od dziś możecie nas śledzić także na Facebooku :) Po prawej stronie możecie polubić Nasz Czekoladowy Blog :) 
- druga, najważniejsza nowość z życia Małej Czekoladki. W dniu dzisiejszym, oczywiście za radą neonatolog, rozpoczęliśmy okres uodporniania Bartulka na gluten. "Najnowsze zalecenia specjalistów w dziedzinie żywienia niemowląt (schemat żywienia dzieci w wieku 0-12 miesięcy przygotowany przez ekspertów) mówią o tym, by dzieci karmione piersią już w 5. miesiącu otrzymały pierwszą dawkę produktu glutenowego w ilości 2-3 g na 100 ml posiłku (raz dziennie), a miesiąc później podobną dawkę podaje się niemowlętom karmionym mlekiem modyfikowanym. Ma to związek z najnowszymi badaniami, które pokazują, że wcześniejsze wprowadzenie niewielkich ilości glutenu do jadłospisu „uodparnia” niemowlę na gluten i pomaga w profilaktyce choroby trzewnej zwanej celiakią." (inf. z www.bobovita.pl/). 
Bartulek ze smakiem wszamał łyżeczkę kaszy manny, czekając na więcej, ale skoro napisane jest, że ma być tylko tyle, to tyle było :P Smaczki zostały zaspokojone panem Cycem, który już czekał na Bartunię :) Teraz czekamy na reakcję Czekoladowego organizmu na nowy produkt (mam nadzieję, że nic nie zaobserwuję, co jest jednoznaczne z tolerancją tej ilości glutenu). Od jutra będziemy dodawać kaszkę do marcheweczki z jabłuszkiem :) Oj, rośnie mi ten Smyk... aż się łezka w oczku kręci. :))))) Od razu w głowie zakiełkowała mi wizja Czekoladki jedzącej za kilka lat ugali z kaszy manny hihihi. Ach :) Ciekawe czy też będzie brudny po łokcie w kaszy jak Mama :))))


PS. WAŻNE! Możesz pomóc? Koniecznie przeczytaj "Bajkę o chłopcu, który chciał żyć". Więcej info pod tym linkiem na blogu przyszywanej żony. 

***

niedziela, 21 sierpnia 2011

Staś i Nel w baobabie mieszkali :) + wyniki konkursu :)

Cofnijmy się kilkanaście lat wstecz. Jesteśmy w 5 klasie szkoły podstawowej. W głowie wciąż mam pytanie z ostatniej kartkówki o drzewo, w którym zamieszkali Staś i Nel. Od tamtej pory zakodowane mam w głowie, że jest to ten przeklęty baobab. Wtedy jestem zła, że nie znam prawidłowej odpowiedzi. Dzień później nauczycielka języka polskiego zadaje nam naukę na pamięć wybranego fragmentu lektury "W pustyni i w puszczy". Wybieram tekst o malarii Nel, gdyż podczas czytania książki, ten fragment najbardziej utkwił mi w pamięci. Co ciekawe, do dnia dzisiejszego jestem w stanie wyrecytować wyuczone słowa (nie jest to cały wyuczony tekst ;)):  
"Nagle Nel siadła na posłaniu. 
- Stasiu!
- Jestem tu, Nel.
A ona, dygocząc jak liść na wietrze, poczęła szukać jego ręki i powtarzać śpiesznie raz po raz:
- Boję się, boję się! daj mi rękę!
- Nie bój się, jestem przy tobie:
I chwycił jej dłoń, która tym razem była rozpalona jak w ogniu; nie wiedząc zaś sam, co ma robić, jął okrywać tę biedną wychudzoną rączkę pocałunkami.
- Nie bój się, Nel, nie bój!
Po czym dał jej się napić wody z miodem, która przez ten czas wystygła. Nel tym razem piła chciwie i przytrzymywała mu rękę z naczyniem, gdy próbował odejmować je od ust. Chłodny napój zdawał się ją uspokajać."


Cała książka jest dla mnie czystą abstrakcją, osoby Kalego i Mei są postaciami odległymi i egzotycznymi, a język, w którym rozmawiają jest czymś totalnie niezrozumiałym i co tu dużo mówić, dziwacznym. W życiu nawet nie ośmielam się wyobrażać sobie siebie w Afryce, blisko słoni i lwów. Wszystko to, co opisuje Henryk Sienkiewicz jest dla mnie zwykłą fikcją literacką. Nic nie robię sobie z zapewnień, że opisywany świat jest realny, że gdzieś tam daleko w Afryce żyją ludzie, dla których ten świat jest czymś normalnym.


A teraz z powrotem przenosimy się do 2011 roku. Jest 21 sierpnia, całą rodziną zasiadamy do niedzielnego obiadu, w telewizji polskiej leci film "W pustyni i w puszczy" z 1973 roku (fotki tutaj umieszczone zostały zrobione przeze mnie hehe, nie ma to jak fotografować telewizor ;)). Jakież jest moje zaskoczenie, że rozumiem część wypowiedzianych przez Kalego słów. Nawet nie muszę patrzeć na ekran, by wiedzieć czym jest wypowiedziana "mamba". Z ciekawości jednak zerkam, czy aby na pewno  na ekranie telewizora pojawia się krokodyl. 


Mój Mąż jest zaskoczony, że w polskiej literaturze znany jest jego język. Zapewnia mnie, że w Tanzanii nikt nie wie o Sienkiewiczu i jego powieści. Duża Czekoladka głośno śmieje się słysząc kaleczony język polski Kalego. W ogóle cała jego postać jest zabawna, gdyż nijak ma się do teraźniejszej cywilizowanej części Afryki. 


Z perspektywy czasu, bawią mnie też moje reakcje na przeczytaną książkę. I pomyśleć, że kilkanaście lat później jestem żoną swojego Afrykańczyka, język używany nie jest mi obcy,  w szafie mam strój masajski, a "Czarny kontynent" jest moim "drugim domem". Jakie to wszystko jest niesamowite. :))))))))) 


***
UWAGA! UWAGA! UWAGA!
Wczoraj o godzinie 23:59:59 zakończył się konkurs organizowany na moim blogu wraz z portalem MamaNaCzasie. Pragnę podziękować wszystkim osobom, które wzięły w nim udział i jednocześnie zakomunikować, że spośród osób, które wypełniły wszystkie wymagane punkty zwyciężyły:

witaaminkaa
oraz
zzooffkkaa

Serdecznie gratuluję zwyciężczyniom i proszę o maila (mtotowangu@wp.pl) z danymi kontaktowymi do wysyłki :) Pozdrawiam :)

***

sobota, 20 sierpnia 2011

Chakula chema Bartunia :)))))

Nie wierzę. Normalnie nie wierzę! Moja Ukochana Bartunia, mój Czekoladowy Orzeszek najsłodszy, przed 5 minutami wszamał połowę (i jeszcze chciał więcej ;p) słoiczka jabłka ze słodką marchewką (na szczęście kolkowe przypadłości przeszły wraz ze wzrostem Bartulka :)). Nie mogę wyjść z podziwu nad szybkością rozwoju mojego Syneczka. Wiem, że każde dziecko rozwija się w podobnym tempie, ale ciężko mi pisać o innych dzieciaczkach, jak w domu mam swojego prywatnego cudownego marchewkowego Króliczka. Po prostu nie mogę uwierzyć, że jeszcze niedawno był żabką zawiniętą w becik, która przesypiała większość czasu, a dziś jest takim kontaktowym, uśmiechniętym i rozumnym człowieczkiem, który walczyć o swoje prawa i donośnie to pokazuje :) Kocham go niesamowicie i kocham być jego matką. Nie ma nic piękniejszego niż świadomość, że "moja i mojego Męża krew" tak cudownie się rozwija i codziennie daje nam nowe powody do radości i dumy. Niesamowitym jest obserwować jak Czekoladka cieszy się na widok pomarańczowej papki, jedną dłonią chwyta niebieską miseczkę, a drugą przytrzymuje łyżeczkę (brudząc się przy tym rozkosznie) i radośnie otwiera usta delektując się posiłkiem, by na końcu wybuchnąć niezadowolonym płaczem, że miseczka jest już pusta :P. Powiem jedno, warto było czekać, próbować przekonać Syneczka do jedzonka. Jednak to prawda, że pierwsze reakcje na nowe smaki nie powinny nikogo zniechęcać do kolejnych prób. My jesteśmy tego przykładem. Dzisiaj nawet śliniaczek był tylko lekko "maźnięty", jedynie Czekoladowa twarzyczka na moment zamieniła się na marchewkowo-jabłeczną pychotkę, której nie omieszkałam spróbować. Ach. Cudowny dzień :)))) Kto by pomyślał, że taka mała rzecz potrafi tak poprawić humor :) Nakupenda sana mtoto wangu :)


***
mały czekoladowy słowniczek:
chakula chema (czyt. czakula czema) - smacznego (dobre danie)
nakupenda sana mtoto wangu (czyt. nakupenda sana mtoto łangu) - kocham Cię bardzo moje dziecko/mój Synku

***

piątek, 19 sierpnia 2011

A Ty noś długie włosy jak myyyyy...

Dzisiaj będzie wpis o Bartusiowych włosach. Od samego urodzenia były one istotnym elementem w przypadku Czekoladki. Zaczynając od mojej ciążowej zgagi, która już wróżyła bujną czuprynkę na głowie Bartulka (wiem, że tak się tylko mówi, ale w moim przypadku teza "masz zgagę, pewnie ma dużo włosów" spełniła się w 1000%), następnie przechodząc do samego momentu porodu, podczas którego najpierw położna zakomunikowała "rozwarcie na 2 palce, czuję włoski", by w końcu na sali porodowej usłyszeć słowa mojej Mamy "widzę włoski, mnóstwo włosków", kończąc na widoku czarnego irokeza  (wtedy jeszcze prostego) zdobiącego malutką Czekoladową główkę na sali poporodowej. 


Włosy Bartulka od początku budziły zachwyt społeczeństwa. Pierwsza reakcja na widok Czekoladki jest zawsze taka sama "Boże ile on ma włosów". Nieraz ludzie powtarzają "Moje dziecko też ma dużo włosków, więc wiem o co chodzi", ale gdy tylko zobaczą włosy Czekoladki cofają słowa o dużej ilości kędziorków na głowach swoich pociech. Fakt. Natura hojnie obdarowała mojego Synka. Ochrona przed słońcem to jest sztuka. Niestety, czarny kolor przyciąga promienie słoneczne, więc główka narażona jest na nie szczególnie, więc w ruch idą przeróżne czapeczki i chusteczki. Nie raz z uśmiechem obserwuję inne niemowlaczki, które mają kilka włosków na główce i z zazdrością myślę "Ach. Mycie takich "włosków" to musi być pikuś. Pan pikuś". Nie powiem, z myciem kędziorków Bartka jest niezła "zabawa". Najpierw namaczanie, potem nakładanie szamponiku, spłukiwanie wodą z wanienki, następnie zmywanie resztek szamponu czystą wodą z miseczki. Trwa to troszkę, ku niezadowoleniu Czekoladki, ale inaczej się nie da. Potem przychodzi proces suszenia włosków ręcznikiem (akurat to Bartuś uwielbia) i czesanie loczków grzebykiem (tutaj jest walka :D), by w końcu uraczyć wzrok cudownym czarnymi, kręconymi kędziorkami. Nieliczni mają okazję poczuć ich jedwabistość i miękkość (naprawdę - jego włosy to marzenie niejednej z kobiet). Sama mam długie, kręcone (prostownico - moja miłości ;p), ciemne włosy, ale nijak mogą się one równać z loczkami mojego Synka. 

Fotka jest stosunkowo stara (teraz moje włosy są o wiele dłuższe ;p), ale nie mam aktualnego zdjęcia samych loków.
Jestem przekonana, że gdybym miała takie włoski jak on, to w życiu nie potraktowałabym ich prostownicą ;p Są cudowne. Zupełnie inne niż moje, czy mojego Męża. Według mnie idealne. Ok, ale koniec tego zachwytu nad loczkami... Tutaj chodzi o coś innego. Otóż muszę Wam zakomunikować, że od kilku dni obserwuję na poduszce, na pieluszce, na bluzkach wszelkich, coraz większe ilości krótkich (w porównaniu do moich ;p), delikatnych, jedwabistych, czarnych włosków. Podczas czesania kilka zostaje na grzebieniu (prawda jest taka, że jest to może z 5 włosków, czyli w porównaniu z całą główką to nic, ale  dla mnie to jednak coś). Chyba nie muszę pisać, że po takim widoku serce mi stanęło. No bo jak to tak? Czekoladka ma być bez włosków? Ma stracić swoje bujne kędziorki? No way... Z niepokojem obserwuję to zjawisko i w duszy liczę, że następuje tylko wymiana tych włosków na inne, lepsze :) W głowie mam cały czas wizję cudownych, kręconych loczków mokrych od wody z basenika, w którym będzie się pluskać mój Synek już za rok. :))))

Tymczasem idę się poprzytulać do mojej loczkowej główeczki i pozachwycać się jej zapachem :) Enjoy :*


***
Przypominam o konkursie, który trwa jeszcze tylko dziś i jutro. :)



***