poniedziałek, 31 października 2011

Njia yetu ni moja! ...

Dni takie jak te, zmuszają do zadumy nad losem ludzkim, nad jego kruchością i przemijalnością. Wizyty na cmentarzach sprzyjają takim przemyśleniom i rozmyślaniom. Co prawda, my z Bartusiem w tym roku nie wybieramy się na groby naszych najbliższych, ale być może jutro wybierzemy się na spacer na pobliski historyczny cmentarz. Z jednej strony chciałabym być w Dzień Wszystkich Świętych ze swoimi bliskimi, przy grobie Dziadziusiów, ale z drugiej strony wiem, że Bartuś jest jeszcze za mały, żeby cokolwiek wynieść z tych "odwiedzin". Nie chcemy go męczyć, najpierw w samochodzie stojącym w korku, a następnie na zatłoczonym cmentarzu, dlatego postanowiliśmy, że w tym roku zaświecimy symboliczną lampkę na grobach żołnierzy, którzy oddali swoje życie za naszą ojczyznę i tam pomodlimy się za dusze naszych krewnych. Wspomniany cmentarz, znajduje się niedaleko od naszego domku, dlatego w każdej chwili będziemy mogli bezpiecznie wrócić, nie zważając na korki uliczne. A jeśli już piszę o grobach, to nie sposób nie wspomnieć o największym polskim cmentarzu leżącym w kraju mojego Męża. Sądzę, że większość z Was (zresztą ja sama niedawno się o nim dowiedziałam) nawet nie zdaje sobie sprawy, że w Tanzanii znajduje się aż 148 grobów polskich wygnańców uciekających przed ZSRR w czasach II Wojny Światowej. Cmentarz zlokalizowany jest w Tengeru, w miejscu gdzie dawniej znajdowało się polskie osiedle. Teren ten, nie jest zapomniany, jakby to się mogło wydawać, między innymi, dzięki studentom krakowskiego UJ i UP, a także panu Edwardowi Wójtowiczowi, który dba o nagrobki m.in. w dniu Wszystkich Świętych. W Tanzanii znajduje się jeszcze kilka innych mniejszych polskich cmentarzy, które skrywają historie ludzi, którym przyszło uciekać z naszego kraju do kraju baobabów i prażącego słońca. 

 Fot. http://polskiecmentarzewafryce.eu/cmentarz/1

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła "molestować" swojego Męża w celu zgłębienia tematu grobów i święta zmarłych w Tanzanii. Przyznam się Wam, że byłam przekonana, że ta kwestia nie będzie miała żadnych ciekawych nowinek do przedstawienia, ale po paru minutach wiedziałam, że jak zwykle się myliłam. Pierwsze o co zapytałam było Święto Wszystkich Swietych. Byłam ciekawa czy w Tanzanii, tak jak w Polsce obchodzone jest to święto, czy może bliżej im do amerykańskiego święta duchów - Halloween. Jak się dowiedziałam w kraju mojego Męża nie jest obchodzone ani jedno, ani drugie. Co prawda, ludzie odwiedzają groby swoich bliskich, ale nie jest to z góry narzucona data. Każdy, kto tylko poczuje taką potrzebę może "porozmawiać" z bliską osobą, przyciąć trawę, przynieść kwiaty, pokropić ziemię tłuszczem z mleka krowiego (mleko jest symbolem szczęścia), a także zapalić świeczkę (znicze nie są praktykowane w plemieniu Sukuma) na grobie. Jest to o tyle łatwe, że nagrobki znajdują się w niewielkiej odległości od domu (oczywiście w większych miastach zaczęły powstawać nowoczesne cmentarze podobne do naszych, ale skupiam się tutaj bardziej na tradycyjnych grobach). Co więcej? Na grobach nie znajdują się żadne informacje o zmarłym, ten kto ma wiedzieć, ten wie, że tu i tu leży ta i ta osoba, jest to informacja przekazywana w rodzinie. Co ciekawe nagrobki znajdują się w sporej odległości od siebie, jedynie kobieta i mężczyzna, jako mąż i żona mogą leżeć blisko siebie, natomiast ojciec czy matka, raczej nigdy nie leżą blisko swoich dzieci. Jednak to co najbardziej mnie zaciekawiło to fakt, że na grobie osoby, która posiada dziecko stawiany jest duży kamień - głaz (mniej więcej taki jak na fotce poniżej), natomiast osoba, która potomka się nie doczekała na swoim kaburi położony ma tylko kawałek drzewa (drzewo zgnije, tym samym pamięć  o człowieku umiera). Dzieci w Tanzanii są przedłużeniem życia rodziców, to dzięki nim pamięć o rodzicach jest wciąż żywa i trwała, tak jak ten ciężki kamień na nagrobku. Nie wiem jak Wam, ale mnie w pierwszej chwili skojarzyło się to z kulturą żydowską, z tą jednak różnicą, że u Żydów kamyczki stawiane na macewach są malutkie, a te tutaj są ogromne. Nie mniej jednak tradycja interesująca. Mój Mąż  przed przylotem do Polski, nie znał zwyczaju zapalania zniczy na cmentarzach, dlatego w tym roku postaram się przekazać mu tą cząstkę naszej kultury. Zaświecimy razem znicze zarówno za moich krewnych, jak i rodzinę A. W końcu wszyscy jesteśmy na tej samej drodze... (j.suahili - sisi sote ni njia moja!). Małe wytłumaczenie - wykrzyknik na końcu został dodany przez mojego Męża. Na pytanie dlaczego, odpowiedział, że są to smutne słowa i jest on tam niezbędny.

 fot. http://patastories.blogspot.com/2009/08/kaburi-la-mapadre-waliouwawa-wawili.html

***
mały czekoladowy słowniczek:
njia yetu ni moja! (czyt. ndżia jetu ni modża!) - nasza droga jest jedna...
kaburi - grób

***
Na koniec taka Halloweenowa Czekoladka. A co :) Wszystkim, którzy się dziś przebierają i bawią, życzymy dużo słodyczy i psikusów ]:->



***

niedziela, 30 października 2011

Pa...

Żelazko, czajnik, garnek z gotującą się zupą, pralka, gniazdko elektryczna. Co łączy te wszystkie elementy ze sobą? Po pierwsze, są to ulubione przedmioty Czekoladki do obserwowania, a po drugie, że wszystkie są na swój sposób niebezpieczne. Czasami zastanawiam się, dlaczego dzieci tak uwielbiają rzeczy, którymi mogą wyrządzić sobie krzywdę? Ech. Stąd w nas, dorosłych olbrzymia odpowiedzialność za nauczenie Bąbli co można dotknąć, a czego należy się wystrzegać. Nie raz wspominałam o tym, że Bartek jest bardzo, ale to baaaardzo ciekawym świata chłopcem. Wszystko musi widzieć z jak najbliższej odległości, potrafi tak manewrować ciałem na rękach człowieka, że niemożliwym jest nie pokazać mu co się dzieje w pralce lub w garnku. Można śmiało powiedzieć, że łazienka i kuchnia to jego ulubione pomieszczenia. Wykorzystując momenty pokazywania "tych jakże ciekawych przedmiotów" staramy się zawsze powtarzać Karmelkowi, że nie wolno dotykać tego czy tamtego, bo parzy, bo jest niebezpieczne, bo gorące, bo będzie boleć Bartusia. Słowo "pa" powtarzane jest do znudzenia. Jest to skrót od słowa "parzy", które mam nadzieję utkwi Bartoliniemu bez konieczności przekonania się na własnej skórze o jego "sile". Na razie jest nam o tyle łatwo, że Simba jeszcze nie chodzi i wszędzie jest w towarzystwie dorosłej osoby, więc sam niczego nie dotknie, ale jak tylko odkryje uroki samodzielnego poruszania się to czuję, że nasz dom będzie jednym wielkim "zabezpieczeniem". Z ciekawości nawet przeczesywałam już Internet w poszukiwaniu różnych rozwiązań, które przyczynią się do stworzenia bezpiecznego Czekoladowego miejsca. Coś czuję, że lada moment w ruch pójdą wszelkie bramki ochronne na schody, zaślepki do kontaktów, blokady do szafek, nakładki na narożniki i wiele, wiele innych mniej lub bardziej potrzebnych zabezpieczeń. Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Do myślenia dało mi przykre wydarzenie, które spotkało naszych bliskich znajomych kilkanaście dni temu. Ich roczna córeczka przez przypadek wylała na siebie gorącą herbatę, w skutek czego niestety wylądowali na dwa dni w szpitalu. Ech. Przykra sprawa. Na szczęście wszystko jest ok, ale ile się nacierpieli to ich. Ich przypadek dał mi do myślenia, że to jest najwyższy czas, żeby pomyśleć o bezpieczeństwie Bartka i co najważniejsze, żeby zminimalizować do zera możliwość przydarzenia się podobnego nieszczęścia. Stąd też od tej pory gorące napoje znajdują się jak najdalej od szybkiego Bartunia, gdyż już nie jest bezwładną żabką, baaa, jego sprytne łapki poruszają się z taką prędkością, że sama nie daję rady nad nimi zapanować. Co więcej, wszelkie niebezpieczne przedmioty schowane zostały głęboko do szafy, teraz gdy Czekoladka odkryła radość z chwytania różnych przedmiotów jest to jak najbardziej wskazane. Wiem, że nieszczęścia chodzą po ludziach, ale jeśli można czemuś zapobiec to lepiej to zrobić. W końcu powszechnie wiadomo, że lepiej  jest zapobiegać, niż leczyć. I tego się trzymajmy :)))


Do poczytania:

A w jaki sposób Wy zapewniacie bezpieczeństwo swoim dzieciom? Być może "podrzucicie" mi jakąś cenną wskazówkę :)

***

sobota, 29 października 2011

"Wyobrażasz sobie sześciu Bartusiów?"

Czyż ta fotka nie jest urocza? Taka była moja pierwsza myśl po zobaczeniu tego zdjęcia w Gazecie Krakowskiej. Dopiero po chwili włączyła mi się czerwona lampeczka w głowie z alarmem dźwiękowym Bartuń, Bartuś, Bartula! No właśnie. Przecież mój Syn śmiało może robić nawet za 15stu takich małych Bąbli. Charakterek ma naprawdę wymagający i twardy. Wizja sześciu takich Czekoladek to jakby pomnożyć 6 istotek razy 15ście. Od razu w myślach zaczęłam dziękować Bogu, że nie obdarował mnie ciążą mnogą oraz, że miałam to szczęście, że pierwsze doświadczenia mogę zdobywać na jednym dziecku. Nie raz czytając blogi mam bliźniaków, czy trojaczków wirtualnie chylę im czoła za wytrwałość i cierpliwość. Powiem Wam, że często zastanawiam się jakbym dała radę wychować dwóch takich Bartulków i dochodzę do wniosku, że zwyczajnie sił by mi nie starczyło. Dlatego cieszę się, że jednak ta, co prawda urocza fotka nie jest zdjęciem mojej rodzinki ;))) Mąż na moje tytułowe pytanie, czy wyobraża sobie 6 Bartusiów, tylko spojrzał na Czekoladkę, uśmiechnął się radośnie i odpowiedział "Sześciu Bartuniów? Nie ma takiej opcji hehe". I niech tak będzie ;) Czekoladka wystarcza nam w 100%. Jest naszym małym żywym sreberkiem, które pokazuje nam kto tu rządzi :))) Chociażby teraz, jego uśpienie wymagało duuuuużo wysiłku. Tak jak wspominałam, jesteśmy na etapie samodzielnego zasypiania Bartka, niestety nie zawsze wiąże się to z dobrowolnym zapadnięciem w sen. Co gorsza, wszelkie próby przekonania Bartusia, że to już najwyższa pora na spanie są traktowane jako atak. Od razu zaznaczam, że to nie jest tak, że zmuszamy go na siłę do snu. Bartuś jest tak padnięty, że oczy same mu się zamykają, ale jednocześnie jest tak uparty, że walczy z wszystkimi i wszystkim co próbuje go uśpić. Ot co. No, ale na szczęście po długim czasie zmęczony Karmelek łaskawie postanawił usnąć - na stojąco. Ech. No nic to, grunt, że śpi ;) Paradoksalnie do całej sytuacji - wygląda jak Aniołek, gdybym nie wiedziała jaki ma charakterek to powiedziałabym, że jestem wariatką, że wypisuję takie rzeczy na Synka ;p Mały Diabełek ]:-> A tak swoją drogą to, ciekawa jestem czy Wy wyobrażacie sobie sześciu Szkrabów w domu :D?

***

piątek, 28 października 2011

Hej ho, na grzyby by się szło!

Dzisiejszy spacerek postanowiliśmy wykorzystać w troszkę inny sposób, niż dotychczas.  Został on o tyle urozmaicony, że naszym celem nie była ani wizyta w centrum, ani przechadzka po osiedlowych alejkach. Otóż dzisiejsze pogodne popołudnie spędziliśmy nie gdzie indziej, jak wśród żółto - czerwonych drzew, zielonych sosenek i nielicznych grzybków. No właśnie - grzyby. Można powiedzieć, że jeden z głównych powodów wyprawy. Jest to o tyle ważne, że było to pierwsze grzybobranie Bartusia. Od razu na wstępie,  zaraz po wejściu do lasu, Simba (z małą pomocą Babci) został zachęcony do dalszych poszukiwań przez tego oto Pana:


Podgrzybek, bo o nim mowa, po wcześniejszym sfotografowaniu i wyciągnięciu go z ziemi, "wskoczył" do Bartulkowej karety i pod eskortą panów Reniferów (jedne z nowych nabytków Czekoladowej Babci :P) towarzyszył mu w dalszym poszukiwaniu jego kolegów.


Niestety koledzy naszego nowego znajomego nie byli skorzy do uczestniczenia w naszej wyprawie i skutecznie się przed nami chowali. Za to inni ochotnicy, co jakiś czas zaczepiali Króla i próbowali przekonać go, że będą wiernie mu służyć, ale czujne oko Czekoladowego Dziadka nie pozwalało im nabrać naszego Simby. Nie z nami te numery - wiemy, kto jest "dobrym" kolegą, a kto niestety tylko udaje miłego. Nie mniej jednak, udało im się załapać na fotkę i mają ten zaszczyt, że tutaj Wam ich przedstawimy :) 


Po drodze mijaliśmy innych przyjaciół lasu, którzy sumiennie oddawali się swoim codziennym pracom. Nie chcieliśmy im przeszkadzać, dlatego po szybkim zrobieniu fotki poszliśmy dalej w poszukiwaniu naszego głównego celu - grzybów.


W kółeczku zaznaczyliśmy jedną robotnicę - mrówkę, która szybko przed nami uciekała, ale Mama - sprytny paparazzo jakimś cudem uwieczniła ją na fotce :)


Nadmiar kolorów i wszędobylskiego piękna natury zmęczył Synka na tyle, że ten postanowił uciąć sobie krótką drzemkę, a poszukiwania grzybków zostawił bardziej doświadczonym, czyli Mamie i Dziadkowi. Babcia w tym czasie sprawowała pieczę nad bezpieczeństwem Bartulka, dlatego nie brała udziału w przeczesywaniu lasu :) Za to napawała swoje oczy takimi oto cudami natury :)


Las zachował dla nas jeszcze dosyć letnie podarunki. Zapewne związane było to z osobą Króla Simby. W końcu trzeba było pokazać się z jak najlepszej strony, co nie? Hehe, szkoda, że Bartuś w tym czasie smacznie sobie chrapał pod cieplutkim świneczkowym (:))) kocykiem.


W trakcie naszego spacerku, raz po raz czarował nas pan Muchomor, który swoim urokiem próbował zyskać sympatię Karmelka. Na szczęście Bartuś od najmłodszych lat uczony jest, które grzybki są tylko ozdobą lasu, a które można wziąć do domku. Dlatego pięknemu czerwonemu koledze zrobiliśmy zdjęcie, a następnie ładnie pomachaliśmy na do widzenia. Swoją drogą z muchomorami zawsze kojarzy mi się historia, którą opowiadała mi moja Babcia na wycieczkach do lasu. Od tamtej pory te piękne grzybki kojarzą mi się z krasnoludkami (ja naprawdę w dzieciństwie widziałam uciekającego krasnoludka :P i wcale nie było to związane z wcześniejszą konsumpcją muchomora hahaha).


Lekko zdołowani słabymi zbiorami, po około godzinie postanowiliśmy obrać kierunek do domu, w celu kibicowania Agnieszce Radwańskiej. Ku naszemu zaskoczeniu, na pożegnanie, tuż obok ścieżki, Mamie - czyli mnie udało się wypatrzeć 3 cudowne kozaczki :D:D No po prostu miód na me serce :) Nie ukrywam, że od razu na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech i z dumą fotografowałam swoje cudeńka. Oto one:


Ach! Uwielbiam ten widok. Powiem Wam, że jako dziecko nie do końca lubiłam chodzić na grzyby, zawsze brzydziły mnie pająki, pajęczyny i ślimaki wgryzające się w grzyby. Dopiero z czasem zaczęłam doceniać urok znajdywania tych ukrytych leśnych niespodzianek. Z perspektywy czasu widzę, jak wiele mi to dało, nie dość, że spędzałam aktywnie czas, to dodatkowo budowałam relacje z rodzicami. Moim małym marzeniem jest przekazanie Simbie tej naszej rodzinnej pasji, mam nadzieję, że pokocha on leśne wyprawy tak bardzo jak reszta rodziny. 


Co prawda, Czekoladowy Tata jeszcze nie jest do końca przekonany do bezpieczeństwa lasów, ale myślę, że to tylko kwestia czasu. W końcu w naszych, polskich lasach nie ma niebezpiecznych zwierząt i wyjście do takiego "zielonego płuca" kończy się zawsze dobrze ;)))) No, ale już moja w tym głowa, żeby pokazać mu las z jak najlepszej strony :) Tym razem niestety nie mógł nam towarzyszyć bo miał ważną sprawę do załatwienia, ale następnym razem musi być z nami :) Po wspólnym oglądaniu fotek widzę, że nabrał na to ochoty :)


No i to, by było na tyle. Dziękujemy za wytrwanie do końca wpisu i razem z Panami Reniferami serdecznie życzymy każdemu takiego miłego popołudnia :) 

***
Na koniec prosimy o głosiki. Głosowanie trwa do 2 listopada, tak więc jeszcze tylko kilka dni. Z góry dziękujemy za oddane głosy.
***

czwartek, 27 października 2011

Chocolate na Maziwa. Mafanikio makubwa.

Na wstępie powiem Wam, że jestem przeszczęśliwa, ale na razie nie mogę zdradzić z jakiego powodu. Wiedzą o tym nieliczni - Mama, Tata, Bartuś i przyjaciółka Zosia. Nie napiszę tutaj nic więcej, bo Mąż co jakiś czas śledzi tego bloga i po prostu mógłby mi mieć za złe, że mam przed nim jakiś sekret :D Co prawda, nie jest to nic złego, no ale :))) Jest to niespodzianka zarówno dla niego, jak i dla mnie, ale ciiiii... :))) Za jakiś miesiąc powiem Wam o co chodziło :)))))

***
Mleczno - czekoladowy tytuł (a właściwie jego część "Chocolate na Maziwa") dzisiaj nie bez powodu. Od kilku miesięcy, jak cień, chodzi za mną perspektywa mojego własnego głupiego postanowienia. Jakiś czas temu przysięgłam sama przed sobą, że na Wigilię zasiądę ze wszystkimi domownikami przy wigilijnym stole i rozsmakuję się w moich najukochańszych postnych potrawach. Nie byłoby w tym nic przerażającego, gdyby nie fakt, że z Karmelkiem wciąż jesteśmy na cycu, a jak część z Was wie, moja dietka jest dosyć okrojona (Bartek często ma problemy z brzuszkiem), dlatego niemożliwym jest, żebym najadła się kapusty z grochem i poprawiła to makowcem. Stąd też pojawiła się w mojej głowie wizja stopniowego odstawiania Bartka od piersi. Plan ten zakiełkował w moim móżdżku dosyć dawno temu, bo około 4 miesiąca życia Czekoladki. Wtedy to byłam pewna, że 9 miesięcy w zupełności wystarczy zarówno Bartulkowi, jak i mnie, by nacieszyć się naszą mleczną symbiozą. Tymczasem teraz, gdy do tej "godziny zero" zostało zaledwie miesiąc, moje serce zwyczajnie zaczęło krwawić i krzyczeć "Nieee! Nie możesz tego zrobić! Nie teeeeraz!". Może wyda Wam się to głupie, ale ja zwyczajnie kocham karmić Bartusia piersią. Jest to coś pięknego, coś co pokazało mi, że więź matki z dzieckiem jest czymś magicznym, czymś tak nierozerwalnym i niesamowitym. 


I teraz, gdy myślę, że za niecałych 6 tygodni miałabym po raz ostatni przystawić Simbę do pana Cyca, to zwyczajnie mi smutno. Mam ochotę wyć i płakać. Dlatego wbrew zapewnieniom, zaklinam moje kubki smakowe i jednocześnie obiecuję im, że za rok na 100% zostaną połechtane makuszkami i wielką łychą kapuchy z grochem. :D A tymczasem, nawet Bartulkowe szczypanie, podgryzanie i drapanie nie jest w stanie pomóc moim rządnych smaków kubkom. A co :) Niestety nie jestem jeszcze gotowa, by przerwać naszą wspólną mleczną przygodę, być może Synek sam zadecyduje o jej końcu, ale dopóki mleczko mam w piersiach, dopóty pan Cyc będzie przyjacielem Bartulka :)))) I nie obchodzi mnie, że to kolejne miesiące z laktatorem na uczelni i dalsze wyrzeczenia żywieniowe, pfff... kicham na to.  A jeszcze teraz, gdy udało nam się pogodzić moje studiowanie z karmieniem piersią, to przykrym by było teraz rezygnować z tej przecudnej czynności. W końcu to właśnie wizja Czekoladowego mlaskania po powrocie z uczelni, tak mnie uskrzydla  i niesie do domu :) No cóż, jak widać mleczna kraina tak mnie wchłonęła, że ciężko mi teraz będzie z niej się wydostać. Ale kiedyś mi się uda, I promise...


***
A teraz druga część tytułu. Mafanikio makubwa to nic innego, jak suahilskie określenie wielkiego sukcesu. A cóż to za nowe osiągnięcie Bartusia? Kochane moje! Jestem pod olbrzymim wrażeniem, być może dla wielu z Was jest to żaden wyczyn, ale dla nas, tych którzy nosimy Czekoladkę od jego pierwszych dni życia, jest to największe osiągnięcie w jego prawie 8 miesięcznym żywocie! Otóż muszę Wam zakomunikować, że mój Syn od 3 dni zasypia zupełnie sam - tzn. bez noszenia, bez bujania i potrząsania dupką. Najzwyczajniej w świecie kładzie się na łóżku, zamyka oczy i idzie spać. No po prostu nie mogę w to uwierzyć. Ahoj Bartusiu! Ahoj kręgosłupie - w końcu masz odrobinkę odpoczynku! Eureka! :))))))

***
Już naprawdę ostatnie chwile głosowania na nasze określenie w konkursie Bebiko. Prosimy serdecznie o głosiki, chociaż wiemy, że jest to już przegrana walka :( Ale kto nas zna, ten wie, że zawsze walczymy do końca, tak więc wciąż prosimy o Waszą pomoc :)

***
mały czekoladowy słowniczek:
chocolate na Maziwa (czyt. czokolejt na maziła) - czekolada i/z mleko
mafanikio makubwa (czyt. mafanikio makubła) - wielki sukces

***

środa, 26 października 2011

Piłkarz MU.

Przed porodem, pewnie jak większość rodziców, nie raz snuliśmy z Mężem i resztą rodziny plany odnośnie Karmelka. Zastanawialiśmy się jak będzie wyglądać, czy będzie podobny do mamy, czy do taty, jaki będzie miał charakter i najważniejsze - kim będzie w przyszłości. Właściwie to ostatnie zdanie wciąż jest jedną wielką niewiadomą. Wszak Czekoladka jest jeszcze malutka i nikt tak naprawdę nie wie jaką drogę wybierze w dorosłym życiu. Ale wiadomo, że rodzice, jak to rodzice i tak tworzą swoje wizje i plany wobec dziecka. Już w trakcie ciąży padało wiele mniej lub bardziej wyszukanych propozycji co do przyszłej ścieżki Bobusia - wujek wymarzył sobie, że siostrzeniec będzie gwiazdą tenisa, mama chciałaby, żeby Synek kierował się swoimi pasjami i robił to czego naprawdę pragnie, jeśli zechce być tenisistą to nie będę mu stawać na drodze, wybierze inną "profesję" to też to zaakceptuję, ale nie ukrywam, że moim wielkim marzeniem jest, żeby Bartulek pokochał sport :))). Z wszystkich propozycji najbardziej utkwiła mi pewność Czekoladowego Taty. Wyobraźcie sobie, że stwierdził on, że Bartulek będzie najlepszym ogniwem ukochanego Manchesteru United - czyli, ma się rozumieć, że piłkarzem. I tak sobie o tym teraz myślę, tak analizuję i wiecie co? Mój Mąż ma chyba nosa co do przyszłości. Najpierw udało mu się "wykombinować" studia w Polsce, później poderwać mnie (a było to nie lada wyzwanie :D), a teraz przewidzieć przyszłość Czekoladki. Pomyślicie, że jestem głupia i widzę to co chcę widzieć, ale powiem Wam, że Bartek przejawia duże zdolności sportowe. Nie mówię, że od razu będzie super opłacalną gwiazdą MU, ale być może piłkarzem będzie. Skąd takie wnioski? Otóż Bartek od jakiegoś czasu ukochał sobie piłkę zakupioną przez Babcię, żeby było ciekawiej on się nią bawi jak zawodowy piłkarz (oczywiście prowadzony za rączki przez podwładnych Króla haha). Kopanie idzie mu wyśmienicie, potrafi z precyzją strzelić gola w prowizoryczną bramkę stworzoną z Maminych nóg. Co ciekawe, używa do tego wyłącznie lewej nogi... Czy to znaczy, że będzie lewonożny? Ciekawa jestem. I znowu wracamy do punktu wyjścia - znowu padają pytania, na które na razie nie znam odpowiedzi. Tak sobie myślę i myślę, i dochodzę do wniosku, że jednak ludzie mają racje - rodzice potrafią wmówić sobie dziwne rzeczy - wystarczy, że dziecko kopnie piłkę, a już widzą w dziecku światowego piłkarza hehehe. No cóż. Chyba taki przywilej rodzica - może marzyć i nikt nie ma prawa mu tego zabraniać, chociaż wiem, że znajdzie się milion ludzi, którzy będą tego próbować. Ale nie z nami te numery :D Hihi, ciekawa jestem jakie Wy macie plany w stosunku do swoich dzieci :D?


***
Standardowo przypominam o głosowaniu na Króla Simbę: 
http://www.bebiko.pl/home/konkurs/galeria-jak-zwracasz-sie-do-swojego-dziecka/#galeria/okreslenie/10002
***

wtorek, 25 października 2011

Kini cha yai.

Haha, normalnie kocham język suahili. Jak wiecie, nie raz w umieszczaniu tytułów postów wspomagam się językiem narodowym mojego Męża, w ten sposób wzbogacam swoje słownictwo i jednocześnie zawieram myśl przewodnią swoich wypocin. Podobnie chciałam uczynić (i uczynię) tym razem. Co prawda, nie chciałam znowu napastować Męża w celu przetłumaczenia kolejnego wymyślonego przez siebie słówka, no ale niestety wujek Google, nie chciał mi dzisiaj pomóc i chcąc nie chcąc skorzystałam z pomocy mojego osobistego domowego tłumacza :) Po  usłyszeniu odpowiedzi Dużej Czekoladki  na moje pytanie wybuchnęłam śmiechem, bo dziwnym trafem zrozumiałam sens wypowiedzianych przez niego słów. A cóż mnie tak rozbawiło? Jako, że dzisiejszy wpis ma być o pierwszym żółtku w menu Czekoladki, to postanowiłam zapytać Męża jak w jego języku nazywają tą część jajka. I co usłyszałam? Że jest to po prostu WNĘTRZE JAJKA (kini cha yai). Na początku myślałam, że to on mnie robi w przysłowiowe jajo, ale po sprawdzeniu w translatorze wiem, że jednak mówił prawdę. Hehehe, właśnie dlatego kocham ten język. Za jego prostotę i nieskomplikowanie. No, ale ja w sumie nie o tym :)
Tak jak wspominałam w dniu dzisiejszym zostało wprowadzone (niestety nie przeze mnie, bo ja w tym czasie edukowałam się na mojej ukochanej uczelni) żółteczko do Karmelkowego jadłospisu. Jest to o tyle ważne, ponieważ zawiera ono potrzebne dzieciaczkom żelazo, kwasy tłuszczowe LCPUFA oraz mnóstwo witamin. A dlaczego dopiero teraz wprowadzamy je do dietki? Ano przez Bartulkowego Dziadka :P O co chodzi? Już tłumaczę. Czekoladowy Dziadek przez tydzień był sobie na urlopie i zwyczajnie nie miał kto dostarczyć nam naturalnych, wiejskich jajek :P A, że mój Tata ma znajomego z pracy, który ma własne kurki, a te kurki mają jajeczka, to tym sposobem Bartuś otrzymał "w prezencie" od Dziadka jajeczka z wolnego chowu. I właśnie dzisiaj po wcześniejszym ugotowaniu jaja na twardo, Czekoladowa Babcia "wygrzebała kini cha yai", podzieliła na połowę, zmiksowała z zupką jarzynową i włożywszy śliniaczek jednorazowy nakarmiła Bartusia :-) Zupeczka jajeczkowa zasmakowała Czekoladce na tyle, że udało mu się choć na chwilę zapomnieć o braku Maminego cyca. W ten oto sposób rozszerza się także kuchnia Mamy, czas poszukać jajecznych przepisów kulinarnych hahaha (chociaż muszę przyznać, że podobno w robieniu jajecznicy dla Męża jestem ekspertem :)).
Swoją drogą - czy 8 miesięcy karmienia piersią to dużo? Czemu ludzi dziwi fakt, że wciąż jesteśmy na cycu? oO.

fot.http://gizmodo.pl/gadgets/17897/tak_zrobisz_jajko_w_ksztalcie_serca.html

***
A ja znowu ośmielam się przypomnieć o głosowaniu na nasze określenie Simby :) Prosimy o głosiki :)
http://www.bebiko.pl/home/konkurs/galeria-jak-zwracasz-sie-do-swojego-dziecka/#galeria/okreslenie/10002
Z góry dziękujemy! :-)

***

niedziela, 23 października 2011

Karmelkowy kosmonauta.

Aj! Z niepokojem obserwuję zmieniającą się pogodę za oknem. Nie znaczy to jednak, że nie cieszę się z nadchodzącej zimy, co to, to nie - lubię każdą porę roku. Dlaczego, więc piszę o niepokoju? Nie wiem jak Czekoladka zniesie pierwsze mrozy, śnieg i inne zupełnie nieznane mu zjawiska. Z jednej strony cieszy mnie fakt, że to będzie nasza pierwsza wspólna zima, pierwsze wyprawy na sanki, pierwszy Mikołaj i choinka, a z drugiej boję się, że przemrożę Synka, że nie ubiorę go adekwatnie do pogody i dopadnie go jakieś paskudne choróbsko (nie chciałabym też przesadzić w drugą stronę fot. poniżej hahaha).

 fot. www.demotywatory.pl

Zapewne są to zupełnie niepotrzebne niepokoje, ale jednak pojawiają się one w mojej głowie z każdym minusowym stopniem. Na szczęście moja niezawodna doradczyni - Czekoladowa Babcia przyszła mi z pomocą i razem wybrałyśmy się na pierwsze zimowe zakupy dla Bartusia. Aura, pozornie słoneczna, skutecznie dała nam do zrozumienia, że to najwyższy czas. Było tak mroźno i zimno, że myślałam, że skonam ;p Na domiar złego okazało się, że Synek wyrósł z wszystkich bucików i musiał jechać w ciepłych rajstopkach zawinięty kocami. Wstyd i hańba! Król bez butów? Skutecznie zmotywowało nas to do rozpoczęcia poszukiwania butów idealnych. Simba, jak to Simba, zmęczony natłokiem wydarzeń, niczym prawdziwy mężczyzna postanowił olać zakupy i udać się na rozmowę z Morfeuszem. W tym czasie Mama, czyli ja oraz Babcia przeczesywałyśmy sklepiki dziecięce. Jak z czapeczką i szaliczkami nie było problemu, tak schody pojawiły się w momencie szukania butów. Normalnie, centralnie nic ciekawego, wygodnego i odpowiedniego na zimne czasy. Jedynie udało nam się znaleźć ocieplane butki, które Simba (nie wiedząc o tym) przymierzał na śpiocha :)))) Zmuszone sytuacją bezbutową postanowiłyśmy już nie wkurzać Króla i zostawiłyśmy te oto buciki na jego nogach.


Zmarnowane i pozbawione nadziei wróciłyśmy do samochodu biadoląc nad brakiem porządnych butów i ocieplanych spodni oraz kurtki (te, które kupiłam przed porodem okazały się za małe. Tym sposobem Bartulek nie miał ich ani razu na sobie :/). Na szczęście w drodze do domu, rzuciły mi się w oczy super ocieplacze na wystawie jednego z okolicznych sklepików! Szybko wstąpiłyśmy do środka i.... BINGO.


Mamy super ocieplane spodnie oraz kurteczkę (kolory troszkę przekłamane :/). Przymierzanie ubranka trwało wieki, ale opłacało się :D Simba w cieplutkim "opakowaniu" wrócił do domu, a tam zastało nas super stwierdzenie mojego niezawodnego Męża: "Simba, a Ty co? Wróciłeś z kosmosu?" Haha. Faktycznie wyglądał jak kosmonauta w tych wielkich puchowych spodniach :-) Uroczy widok! Żałuję, że nie cyknęłam mu fotki, ale wrócił taki głodny do domu, że żal byłoby go dodatkowo napastować :P


W komplecie do spodni i kurteczki był także szaliczek, a w prezencie dostaliśmy taki oto samochodzik :)))))) Pierwszy resoraczek w życiu Bobeczka :) Love it! Jeśli Synek podał się do Mamy, to będzie uwielbiał się nim bawić. :D Oczywiście na razie pod naszym nadzorem - malutkie koła samochodziku mnie przerażają!


Niestety w dalszym ciągu poszukujemy idealnych bucików, ale najpierw poprzymierzamy starsze buty. Być może szukamy za daleko, czegoś co jest tak blisko :)

Jak widać, jesteśmy prawie w 100% przygotowani na nadejście zimy (jeszcze tylko Mamie brakuje paru zimowych ciuszków), co prawda nie tęsknimy za nią aż tak bardzo, że chcemy jej już teraz, ale nie będę ukrywać, że te zakupy troszkę mnie uspokoiły. Teraz wiem, że mam w co ubrać Simbę, baaa, mam pewność, że nie zmarznie mi w tym naszym pięknym polskim, tak "ukochanym" przez mojego Tanzańczyka, zimowym klimacie :-)


***
KLIK KLIK. Prosimy o głosiki na Simbę:
http://www.bebiko.pl/home/konkurs/galeria-jak-zwracasz-sie-do-swojego-dziecka/#galeria/okreslenie/10002

***

sobota, 22 października 2011

Simba nataka kula.

Do niedawna to zdanie w języku suahili było idealnym określeniem Króla Simby. Niestety od jakiegoś czasu, a dokładniej od czasów wprowadzenia stałych pokarmów, karmienie Bartulka nie jest już takie łatwe. O ile reakcja na pana Cyca jest wciąż taka sama, czyli jedno wielkie szaleństwo połączone ze skakaniem i radością, o tyle wmuszenie w Bobeczka innego dania typu: zupka, deserek czy też kaszka  często wiąże się z duuuużą kreatywnością ze strony karmiącego. O czym mowa? Już tłumaczę. Otóż Simba nauczony jest, że zaraz po przebudzeniu dostaje cycusia do pociumciania, w momencie, gdy z bliżej nieokreślonych powodów nie ma cycorka w pobliżu, Król głośno pokazuje swoje niezadowolenie. Jest to o tyle trudne, że od momentu mojego powrotu na uczelnię, karmieniem Bartulki zajmuje się Czekoladowa Babcia z pomocą Dużej Czekoladki, a jak wszystkim wiadomo Czekoladowy Tata oraz Czekoladowa Babcia cycusiów karmiących nie posiadają. Stąd też zmuszeni byli uruchomić szare komóreczki mózgowe i wymyślić szereg sposobów, które skutecznie zachęcą Bartunię do zjedzenia innego posiłku niż mleczko. Jakież są to zabiegi?

Oto przedstawiam pierwszy patent wymyślony przez przypadek wspólnie z Czekoladową Babcią na potrzeby zaspokojenia głodu Karmelka. A cóż to? Prawie nigdy niezawodne, dobrze znane drzewa :) Myślę, że dla wielu osób, które przez przypadek przechadzają się koło naszych okien może być dziwnym widok dwóch kobiet - jednej stojących z niemowlakiem na rękach przy szybie, a drugiej z miseczką pełną jedzenia. No, ale to już nie nasz problem. Grunt, że udaje nam się nakarmić głodnego Króla Simbę. Nic, że przy okazji okna i parapet są całe w bobovitowej papce, najważniejsze, że Simba jest zadowolony. Jeśli drzewa nie są w stanie wystarczająco zaciekawić Bartulka, wtedy nawołujemy ptaszki słowami "Ptaszki! Ptaszki. Gdzie jesteście? Bartuś na Was czeka! Gdzie jesteście? Nie mówcie, że poleciałyście do drugiej Babci do Tanzanii, ptaszki. Chodźcie szybko. Popatrzcie jak Bartuś ładnie je. Ptaszki, przylećcie do Bartusia, zostawił Wam winogron do jedzonka. Ptaszki!". Po tych słowach Bartulek zadziera wysoko głowę do góry i obserwuje niebo, co jakiś czas otwierając usta, dzięki czemu część jedzonka można mu w nie wsunąć :D


Niestety nie zawsze drzewa i ptaki  są w stanie zaciekawić Bartusia na tyle, by wszamał całą miseczkę jedzonka. Co wtedy? W momencie, gdy wyżej opisany sposób znudzi się Królowi, w ruch idzie inny, tym razem patent wymyślony pod moją nieobecność (przyznam się Wam, że jednak sama szybko go zapożyczyłam ;)) przez Czekoladową Babcią i Męża. A cóż to za magiczny trik?


Opisem niech będzie ta oto krótka historia. Mama podchodzi z łyżeczką pełną jedzenia do synka, kieruje ją do ust Bartusia, gdy ten nagle zaczyna głośno płakać. Jednak mama się nie poddaje. Podchodzi do wyłączonej wieży, bierze rączkę Bobeczka i naciska magiczny przycisk i tym oto sposobem udaje się osiągnąć zamierzony cel! Zaciekawiony Simba z otwartą minką obserwuje zmieniające się i świecące na różne kolory literki na wyświetlaczu, a sprytna mama wykorzystuje otwarte usta wsuwając w nie raz po raz łyżeczkę z jedzonkiem :) i tym oto sposobem miseczka w magiczny sposób pokazuje swoje dno. Hihihi. Mission complete - Mama jest zadowolona i dumna z Synka, i co najważniejsze Król ma pełny brzuszek :) Od razu nadmieniam, że jest to sposób w pełni autorstwa mojej Mamy, ale tak jak wspominałam wcześniej, z przyjemnością przejęłam go również i ja na swoje potrzeby ;)))


Ale, ale! Po karmieniu zawsze odbywa się ceremonia wycierania umorusanej Karmelkowej buziuni. Babcia bierze wnuczka na ręce, razem zaświecają światło w toalecie, namaczają wacik ciepłą wodą i wycierają twarzyczkę. Następnie ręczniczkiem papierowym osuszają usta, śmiejąc się przy tym jak wariaci i w dobrych humorach opuszczają łazienkę :) Tak oto wygląda ceremoniał jedzeniowo-pielęgnacyjny. Jak widać z powyższego opisu, Król Simba nie umie w spokoju skupić się na jednej czynności, zawsze zaczyna jedną, by za chwilę zająć się czymś zupełnie innym. Nie wyobrażam sobie Simby w krzesełku do karmienia, przy nim wyśmienicie sprawdza się bardziej mobilna konstrukcja typu "człowiek" haha.  Takiego oto mam ciekawskiego Synka :P Człowiek przy nim nigdy się nie nudzi, Simba skutecznie "zmusza" osobę do wyostrzenia umysłu :P
A Wy moje kochane, macie jakieś sprawdzone sposoby na zachęcenie dziecka do jedzenia? Z przyjemnością poczytam o Waszych patentach :)

***
KLIK KLIK. Prosimy o głosiki na Simbę:
http://www.bebiko.pl/home/konkurs/galeria-jak-zwracasz-sie-do-swojego-dziecka/#galeria/okreslenie/10002

***
mały czekoladowy słowniczek:
Simba nataka kula - Lew chce jeść

***

czwartek, 20 października 2011

Przywilej pierwszego dziecka :)

Simba ma to szczęście, że jest pierwszym dzieckiem w rodzinie. A dlaczego? Wszystko co ma, z reguły jest nowiuteńkie i nigdy nie śmigane (choć dużą część ubranek stanowią prezenty od cioć i ich pociech ;)). W głównej mierze jest to zasługa mojej ukochanej Mamy, która totalnie odpłynęła na punkcie Bartulka. Kołyska bujająca się z dźwiękiem? Kolorowa grzechotka? Słodkie małe buciki? Wnuczek musi to mieć. I nie ma gadania, że nie, BO BABCIA WIE NAJLEPIEJ (:*). Powiem Wam, że już w trakcie ciąży musiałam stopować Mamę, bo ta wykupiłaby cały sklep dla Bobeczka. Haha, nie zdziwię się jak pewnego pięknego dnia na sklepach pojawi się wywieszka z przekreśloną buźką Babci Czekoladki. No ale,  nie narzekam - w końcu podobno własne dzieci się lubi, a wnuczki się kocha... ;)
Na potwierdzenie moich słów proszę rzucić okiem na prezenty na 7 miesięcznicę Karmelka (zapomniałam pokazać wcześniej).


Ale tak się rozpisałam w sumie nie na temat. Całe moje rozważanie odnoście udogodnień bycia pierwszym dzieckiem zaczęło się od segregowania ciuchów Bartulkowych. Otóż okazało się, że połowa z nich jest już lekko mówiąc za mała, w związku z tym przyszedł najwyższy czas, by posortować i spakować ubranka dla przyszłych pokoleń. Dokładnie tak. Wszystko co jest za małe lub w ogóle nie noszone, skrupulatnie pakowane jest przez nas do worków i zanoszone do piwnicy. Tam spokojnie czeka sobie na "przyszłe brzuszkowe czasy". Nawet moje ciuchy ciążowe znalazły swoje miejsce w poczekalni. Czyżby ktoś planował coś za mnie? Hmmm... Chociaż w sumie, sama nie raz powtarzam do Męża czy to Mamy: "Schowaj to, będzie dla A.D". A.D to nie jest wbrew pozorom skrót Anno Domini, tylko wybrane imiona dla przyszłej córki. Jedno polskie, drugie tanzańskie. Ale czy imiona zostaną kiedyś wykorzystane to nie wiem, nic nie planuję. Jedno jest pewne, przyszła córeczka ma ciuchów i zabawek pod dostatkiem ;))) Niestety, albo i stety ja byłam drugiem dzieckiem w rodzinie, więc pewnie też połowę ciuchów miałam po bracie ;) Hmmm... czyżby to dziewczynki miały w tej rodzinie pod górkę ;> Ooo... znalazłam plus ciuchów po bracie - Hurra! Nie śmigałam w różowych ciuszkach :D


Podsumowanie moich rozważań niech będą te słowa:

"Twoje ubrania
Pierwsze dziecko: Zaczynasz nosić ciążowe ciuchy jak tylko ginekolog potwierdzi ciążę.
Drugie dziecko: Nosisz normalne ciuchy jak najdłużej się da.
Trzecie dziecko: Twoje ciuchy ciążowe stają się twoimi normalnymi ciuchami.
Przygotowanie do porodu
Pierwsze dziecko: Z namaszczeniem ćwiczysz oddechy.
Drugie dziecko: Pieprzysz oddechy, bo ostatnim razem nie przyniosły żadnego skutku.
Trzecie dziecko: Prosisz o znieczulenie w 8. miesiącu ciąży.
Ciuszki dziecięce
Pierwsze dziecko: Pierzesz nawet nowe ciuszki w cypisku w 90 stopniach, koordynujesz je kolorystycznie i składasz równiutko w kosteczkę.
Drugie dziecko: Wyrzucasz tylko te najbardziej usyfione i pierzesz ze swoimi ubraniami.
Trzecie dziecko: A niby czemu chłopcy nie mogą nosić różowego?
Płacz
Pierwsze dziecko: Wyciągasz dziecko z łóżeczka jak tylko piśnie.
Drugie dziecko: Wyciągasz dziecko tylko wtedy, kiedy istnieje niebezpieczeństwo, że jego wrzask obudzi starsze dziecko.
Trzecie dziecko: Uczysz swoje pierwsze dziecko jak nakręcać grające zabawki w łóżeczku.
Gdy upadnie smoczek
Pierwsze dziecko: Wygotowujesz po powrocie do domu.
Drugie dziecko: Polewasz sokiem z butelki i wsadzasz mu do buzi.
Trzecie dziecko: Wycierasz w swoje spodnie i wsadzasz mu do buzi.
Przewijanie
Pierwsze dziecko: Zmieniasz pieluchę co godzinę, niezależnie czy brudna czy czysta.
Drugie dziecko: Zmieniasz pieluchę co 2-3 godziny, w zależności od potrzeby.
Trzecie dziecko: Starasz się zmieniać pieluchę zanim otoczenie poskarży się na smród, bądź pielucha zwisa dziecku poniżej kolan.
Zajęcia
Pierwsze dziecko: Bierzesz dziecko na basen, plac zabaw, spacerek, do zoo, do teatrzyku itp.
Drugie dziecko: Bierzesz dziecko na spacer.
Trzecie dziecko: Bierzesz dziecko do supermarketu i pralni chemicznej.
Twoje wyjścia
Pierwsze dziecko: Zanim wsiądziesz do samochodu, trzy razy dzwonisz do opiekunki.
Drugie dziecko: W drzwiach podajesz opiekunce numer swojej komórki.
Trzecie dziecko: Mówisz opiekunce, że ma dzwonić tylko jeśli pojawi się krew.
W domu
Pierwsze dziecko: Godzinami gapisz się na swoje dzieciątko.
Drugie dziecko: Spoglądasz na swoje dziecko, aby upewnić się, że starsze go nie dusi i nie wkłada mu palca do oka.
Trzecie dziecko: Kryjesz się przed własnymi dziećmi.
Połknięcie monety
Pierwsze dziecko: Wzywasz pogotowie i domagasz się prześwietlenia.
Drugie dziecko: Czekasz aż wydali.
Trzecie dziecko: Odejmujesz mu z kieszonkowego.
Wnuki
Nagroda od Pana Boga za nie zamordowanie własnych dzieci."

:)))))))))


***
KLIK KLIK - męczę do 2 listopada. Proszę o głosiki na Simbę:

http://www.bebiko.pl/home/konkurs/galeria-jak-zwracasz-sie-do-swojego-dziecka/#galeria/okreslenie/10002
 
***

środa, 19 października 2011

Żarłacz hmmm... Czekoladowy.

W mojego Syna wstąpiła jakaś siła nieczysta. Drapie, gryzie i szczypie na potęgę. Co najgorsze, robi to z taką precyzją, że aż dziw bierze skąd w nim tyle sprytu. Potrafi tak kombinować i tak szukać miejsca swoimi malutkimi pazurkami do momentu aż uda mu się znaleźć ten jeden strategiczny punkcik, który najbardziej zaboli. Ostre jak brzytewki pazurki, wbijają się niemiłosiernie w niczemu winne ciało każdego kto bawi się ze szczypiącą Czekoladką. Ostatnio ulubioną zabawą Bobeczka, poza "umilaniem życia" rodzinie, jest także drapanie tapet w pokoju oraz ścieranie pazurków na pudełku od zabawek. Ot taka wyszukana rozrywka. Ale to nie wszystko. Bartulek odkrył również magię gryzienia (a tym samym mega ślinienia, a to ramienia, a to twarzy :P). Tak jest. Mimo, że w "rekiniej paszczy mojego żarłacza białego, tfu! czekoladowego ;)" brak ząbków, to jednak twarde jak skała dziąsełka skutecznie potrafią przyprawić mnie o łzy w oczach ;p Najciekawsze jest to, że takie dokuczanie sprawia mojemu Rekinkowi wielką radość i satysfakcję. Ach. Gdybyście tylko mogły ujrzeć jego zadowoloną minę po ciumcianiu pana Cyca, gdy na koniec niby ot tak sobie, przez przypadek (yhy) zaciska usteczka i podszczypuje cycorka na do widzenia. Ałć! :) Jeszcze moment, a za niedługo nie będzie miał kto prowadzić tego pamiętnika. Ostrzegam profilaktycznie, gdyby przypadkiem zagryzł mnie mój własny Simbuś :)

A jeśli już piszę o Simbie to dzisiaj również ośmielę się prosić o głosiki na nasze konkursowe określenie -
http://www.bebiko.pl/home/konkurs/galeria-jak-zwracasz-sie-do-swojego-dziecka/#galeria/okreslenie/10002
Z góry dziękuję za oddane głosy :))) Nie ukrywam, że miło by było zostać wyróżnionym :)

Na koniec wrzucam fotkę mojego Czekoladowego Żarłacza we wspomnianych we wczorajszym wpisie rajstopkach - bum bumach :) Chyba kocham je jeszcze bardziej niż te wczorajsze. Niah, niah. Jeśli ktoś ma blisko do sklepu Pepco, to polecam te rajstopy z całego serca. Nie dość, że mięciutkie i kolorowe, to jeszcze posiadają antypoślizgowe stopki :)) W sam raz na śmiganie po zimnych panelach :P Cena - 9,99 :))))



***

wtorek, 18 października 2011

American football player.

Muszę się Wam do czegoś przyznać. Nie pojechałam na uczelnię, a tym samym nie stawiłam czoła polityce. Ale nic to. Jak powszechnie wiadomo, studia nie zając - nie uciekną ;p Kolejne starcie czeka mnie za tydzień... Ale, ale! Mam wytłumaczenie - niestety wczoraj dopadł mnie taki ból głowy, że nie mogłam się na niczym skupić, a najgorsze było to, że nawet zamykając oczy nie mogłam znaleźć ukojenia. Jedynym moim marzeniem było, by zapaść w sen, ale niestety ten ból skutecznie mi w tym przeszkadzał. Czułam jak rozrywa mi zatoki i skronie. Na szczęście teraz czuję się o niebo lepiej i jutro planuję jechać na ćwiczenia i wykłady, ale jak będzie to zobaczymy.
No, ale żeby nie było tak dramatycznie to powiem Wam, że udało mi się troszkę wykorzystać ten dzień. Razem z Simbą i Czekoladową Babcią wybrałyśmy się na małe czekoladowe zakupy. W końcu idzie zima, a Bartulek nie ma ciepłych ubrań, które skutecznie uchronią go przed mrozem. Niestety nie udało nam się za wiele kupić, bo po pierwsze - wszystko jest jakieś takie bure i brzydkie (nie rozumiem dlaczego producenci wychodzą z założenia, że mały chłopczyk musi być ubrany na czarno, szaro lub granatowo. Przecież jest tyle ładnych męskich kolorów, a oni wszyscy uparli się na takie dołujące kolory! Ludzie, troszkę więcej kolorytu :D), a po drugie Karmelek nie miał nastroju na zakupy. Jedynymi rzeczami, które udało nam się zakupić były czapka z szaliczkiem (tutaj muszę wpleść pewną super sytuację. Babcia zakłada czapkę na kędziorki Bartka. Ten w złości krzyczy coś na kształt "Nieee" i sam z nerwami ściąga czapę z głowy hahaha. Nie uwierzyłabym, gdybym tego sama nie widziała. Król rlzzz :)) i rękawiczkami oraz ciepłe rajstopki (4 pary: z samochodzikami, misiami, tygryskami i delfinkami). Hahahaha. Śmieję się z tych rajstopek, bo myśląc o nich zawsze przypomina mi się historia związana z moim kolegą z liceum, któremu w trakcie jednej z imprez zebrało się na wspomnienia z dzieciństwa. Związane one były właśnie z rajstopkami, dokładnie z czerwonymi hehehe, ale może dla dobra jego imienia nie będę tutaj przytaczać całej opowieści. Sama zawsze uważałam, że rajstopki to przekleństwo dzieciaczków, no ale te Karmelkowe są zaprzeczeniem moich złych wspomnień. Są mięciutkie, cieplutkie i wygodne. Przynajmniej na takie wyglądają. Ale i tak najlepsza była reakcja mojego Męża na Czekoladkę w rajstopkach. Meeeen wyglądasz jak american football player! Hmmm... no coś w tym jest. Zresztą same popatrzcie. Fotka z serii - znajdźcie 4 różnice ;)))


Hahahaha. Kocham tą fotkę i te rajstopki. Są takie urocze :)))) A Czekoladka wygląda w nich jak dorodny zapakowany Karmelek mmmm :)))

***
Na koniec mała prośba - jeśli komuś się podobają nasze konkursowe określenia, to prosimy o głos :) Nie namawiam nikogo do głosowania wbrew sobie. Natomiast tym, którym spodobają się nasze typy z góry dziękujemy za oddany głos :) 

http://www.bebiko.pl/home/konkurs/galeria-jak-zwracasz-sie-do-swojego-dziecka/#galeria/okreslenie/10002

http://www.bebiko.pl/home/konkurs/galeria-jak-zwracasz-sie-do-swojego-dziecka/#galeria/okreslenie/10001
Głosować można codziennie do 2 listopada włącznie i wiele razy, ale tylko raz dziennie na to samo zgłoszenie. Także śmiało można zagłosować na kilka ciekawych propozycji. :)

 ***