czwartek, 29 września 2011

Najtrudniejszy IV rok, zastępuje V rok :)

Gdyby ktoś w kwietniu lub maju powiedział, że uda mi się zdać wszystkie egzaminy i pozaliczać wszystkie zajęcia to bym go wyśmiała. Naprawdę. Nic, zupełnie nic, nie wskazywało na to, że zamknę IVrok na uczelni i będę mogła szykować się do pisania pracy magisterskiej. A tu proszę. Chciałoby się napisać, że niezła niespodzianka, ale to słowo nijak pasuje do całego trudu, który włożyłam w to, by móc Wam się teraz pochwalić, że jestem na piątym roku. Cała moja walka o zaliczenie semestru zaczęła się dokładnie tydzień przed porodem, na szybko pozałatwiałam wszystkie formalności, uprzedziłam wykładowców, że przez najbliższych 6 tygodni nie będę w stanie pojawiać się na zajęciach, z wiadomej przyczyny. Większość z nich przychylnie patrzyła na mój błogosławiony stan, życzyli dużo zdrowia i prosili o skupienie się na dziecku (uczelnia nie zając). Tak też robiłam. Dbałam o siebie i moją nowonarodzoną Czekoladkę. Wszystko szło zgodnie z planem do dnia 11 kwietnia. Wtedy to po długiej przerwie postanowiłam wrócić na uczelnię. Pełna obaw i strachu, o to jak Babcia Czekoladki poradzi sobie z nowym zadaniem - opieką nad Bartulkiem, pojechałam na zajęcia. Nawet nie spodziewałam się, że będzie to mój ostatni raz na uczelni. Po powrocie ze studiów, w drzwiach wejściowych usłyszałam od Taty, że Bartka zabrało pogotowie. W pośpiechu, z trzęsącymi się rękami odciągałam mleko z pękających piersi i za chwilkę już byłam u mojego zapłakanego Synka w szpitalu. Przytuliłam go z całych sił, teraz to on był najważniejszy, wszystko inne przestało się liczyć. Po tym przykrym zdarzeniu postanowiłam, że na razie zawieszam studia i całkowicie poświęcam się opiece nad dzieckiem. Byłam gotowa wziąć dziekankę. Nie chciałam zostawiać Bartusia samego, postanowiłam, że od teraz będę z nim non stop - 24 godziny na dobę. I tak też się stało. Całkowicie odcięłam się od spraw uczelnianych, nie oddawałam żadnych projektów, ani nie jeździłam na kolokwia. Aż pewnego dnia postanowiłam jednak spróbować reaktywować studiowanie. Żal mi było tego roku, nie chciałam przedłużać magisterki w czasie. W ostatnim tygodniu zaliczeniowym, dzięki empatii wykładowców, udało mi się oddać wszystkie projekty (ciężko było zdobyć informację od ludzi co i jak zrobić, ale na szczęście znalazło się kilka dobrych duszyczek, które mi pomogły) i zaliczyć kolokwia. Sesję egzaminacyjną zdawałam na raty, ciężko było mi się skupić przy ciekawym świata Bartku oraz niewyspanym umyśle. Jednak jakoś dałam radę. Kosztowało mnie to dużo samozaparcia i samodyscypliny. Czas ten zweryfikował moich znajomych i pokazał mi na kim mogę polegać, a z kim czas powiedzieć sobie "do widzenia". I to jest dużym plusem całego tego zdarzenia. Niezwykle prawdziwym stało się dobrze znane powiedzenie: "Umiesz liczyć? Licz na siebie". Na szczęście dzięki temu doświadczeniu jestem teraz silniejsza i wiem, że ze wszystkim dam sobie radę. Musze nadmienić, że  zaliczenie tego roku nie było by możliwym bez pomocy mojej ukochanej rodziny: Mamy, Taty, Męża, Brata i Babci. Dzięki nim miałam siłę, by walczyć, oni we mnie wierzyli i pomagali mi na każdy możliwy sposób. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się im za to podziękować. Mam nadzieję, że moje skończone studia i obrona pracy magisterskiej będzie dla nich miłych prezentem, za ten trud, który włożyli w to, żebym mogła realizować swoje marzenia.
Musiałam to napisać, siedziało to we mnie od dłuższego czasu. A dziś, gdy w końcu oddałam indeks do dziekanatu poczułam ulgę i wewnętrzną radość, że się udało. Tak jest... jestem na piątym roku i wiem, że dam radę skończyć te studia, bo mam siłę i wsparcie najbliższych.

***
Zmiana tematu. Tak jak obiecywałam w poprzednim poście, dzielę się z Wami wizytą w kolejnym pokoju dla mamy z dzieckiem. Owe pomieszczenie znajduje się w Galerii Krakowskiej na poziomie -1. Miejsce to jest o wiele bardziej przestronne niż to sądowe. Właściwie jest dwa razy większe i wizualnie przyjemniejsze (za sprawą kolorowych obrazków na ścianach). W środku znajduje się więcej udogodnień dla mam typu: łóżko, fotelik do karmienia, stolik, lustro, umywalka i papierowe ręczniki. Poza tym znajdują się standardowo: dwa krzesła do karmienia, kosz na śmieci oraz przewijak. Oczywiście i tym razem postarałam się o fotki:


W pokoju spokojnie można przewinąć i nakarmić dziecko. Osobiście nie podoba mi się brak zamków w drzwiach, nie każdy lubi, gdy mu się przeszkadza np. podczas karmienia. Akurat miałam taką sytuację, że podczas przewijania Bartka weszła inna pani z panem i swoim dzieckiem i korzystała z tego samego pomieszczenia. Nie chodzi mi o sam fakt współdzielenia miejsca z innymi, ale sama nie zdecydowałabym się wejść do środka, gdy byłaby tam druga osoba. Tym bardziej, że może nie każdy lubi jak mu się patrzy na pierś, nawet podczas karmienia ;))) To taka moja uwaga. Co prawda, ja nie karmiłam (dlatego "pozwoliłam" pani również skorzystać z pokoju), ale to mi się rzuciło w oczy. Tym bardziej, że dziecko w ogóle nie płakało oO, a po wjechaniu dwóch wózków naprawdę ciężko było się poruszać po pokoiku. No, ale nie ważne. Coraz bardziej podoba mi się poznawanie pokoików dla mam "od kuchni", więc możecie być pewne, że z każdym postem będzie więcej przykładów.

***
Babcia Czekoladki nie byłaby sobą, gdyby będąc w GK nie zahaczyła o "Smyka" i nie obkupiła Czekoladki. Tym samym Bartul stał się właścicielem nowych zabawek: klocków z wiaderkiem oraz piramidy z kółkami. 


Babcia argumentowała swoje zakupy tym, iż Bartulek nie ma żadnych zabawek, które rozwijałyby go manualnie i umysłowo. Yyyyyhy. Dobra wymówka nie jest zła.

A na koniec główny powód wstąpienia do Galerii - cudowny prezencik od Knorra :)))


Zupki niestety zostały zjedzone przed zrobieniem fotki :P Takie głodomorki mam w domku ;)))

***
A jeśli już piszę o Bartulku mym kochanym to muszę się pochwalić, że dzisiaj za namową pediatry wprowadziliśmy, ku radości mojego Męża, do jadłospisu rybkę :))) A czemu Duża Czekoladka taka zachwycona? Ano jego miasto rodzinne - Mwanza - to istny raj dla rybkowych smakoszy. Stragany uginają się od ilości ryb z Jeziora Wiktorii. Sama jadłam rybkę z Afryki i powiem Wam, że jest wyśmienita! Aż się nie mogę doczekać wyjazdu do teściów. :D Z kolei Duża Czekoladka już widzi oczami wyobraźni Synka szamającego ugali na samaki  :))))) 


A jak zareagował Bartuś na nowy smak? Rewelacyjnie. Zjadł wszystko co do ostatniej łyżeczki, zadowolony z nowego smaku :)))) Hehe, Mama mniej zadowolona, bo wszystko teraz pachnie rybką ;)))))


***
mały czekoladowy słowniczek:
ugali na samaki - ugali z rybą
***

środa, 28 września 2011

Sądowo.

Mroczny gabinet i ciemne ściany
Światło stłumione, dźwięki skrzywione,
Dym z papierosa, język się plącze
Przepala się kolejne łącze
Nasze zeznania tworzą historię
Niszczą ten świat i budzą grozę.
Słuchanie, słuchanie i przesłuchanie,
Zeznanie, spisanie i odesłanie
...

Tak wygląda przesłuchanie z perspektywy Rabastabarbaru, a z mojej? 
Mroczny gabinet zamieniamy na malutki, przyciasny pokoik z oknem otwartym w suficie ;), wewnątrz brak wyczuwalnego dymu papierosowego, za to słyszalne są głosy z korytarza, ciemne ściany w wyobraźni malujemy na kolor biały i mamy mniej więcej wygląd samego pomieszczenia do przesłuchań. A co z plączącym się językiem? I był i nie był. Na samym początku paraliżował mnie strach, a pan referent nie pomagał się go pozbyć. No, ale pewnie taka jego praca. Na szczęście z każdą minutą emocję opadały i nawet co jakiś czas mogłam ujrzeć coś na kształt uśmiechu na twarzy przesłuchującego. Powiem Wam, że nie sądziłam, że kiedykolwiek będę zeznawać w sądzie, pod przysięgą i moje słowa będą zapisane co do joty. No, ale człowiek doświadcza różnych rzeczy w trakcie swojego życia. Dziwnie się czułam odpowiadając na pytania z życia codziennego typu: co piła pani dzisiaj na śniadanie, ile słodzi pani Mąż czy kto pierwszy wstał dzisiaj rano... Niektóre pytania były tak proste, że aż trudne, ale nie wiem czy mogę pisać więcej szczegółów, więc zostawiam to dla siebie. Aż dziw człowieka bierze, że może mieć to jakieś znaczenie w rozpatrywaniu sprawy, ale po zastanowieniu się ma to jakiś logiczny sens. W trakcie rozmowy Dużej Czekoladki, ja wraz z Małą Czekoladką "zwiedzałam" sądowe korytarze, a nawet zahaczyłam o pokój dla mamy i dziecka. Udało mi się tam zmienić pieluszkę Bartusiowi i nakarmić go na krzesełku. Co prawda, jakieś luksusowe warunki to tam nie były, ale plus za sam pomysł, chociaż moim zdaniem powinien być to wymóg w tego typu instytucjach. Aż żałuję, że wczoraj nie zapytałam o taki pokoik w banku. W ogóle w głowie narodził mi się pomysł przeczesywania wszelkich miejsc w poszukiwaniu takich pokoików i zdawania Wam relacji z tych wizyt, ale jak będzie to zobaczymy. A żeby unaocznić Wam jak wyglądał dzisiejszy sądowy pokoik wrzucam artystyczną fotkę z butkami Bartuni zrobioną przez Czekoladową Babcię. 


Pokoik był niewielki, znajdowało się w nim zwykłe krzesło biurowe, kosz na śmieci oraz przewijak z chusteczkami nawilżającymi do pielęgnacji noworodka. Nie powiem, żeby były to jakieś przemiłe warunki, ale lepszy rydz niż nic ;) Nie ma co narzekać :P Ale jak tak sobie pomyślę, że w Hiszpanii znajdują się pokoje dla mam z mikrofalą i fotelem mmm, ok już nie marudzę. Bartunia też nie marudził. Po wcześniejszym przebraniu pieluszki, wyciumciał pana Cyca i poszedł z Babcią Czekoladki w celu dalszego zwiedzania okolicy. A ja obserwując drugą mieszaną parę z małym Mulatkiem grzecznie czekałam na swoją kolej na sądowym krzesełku. Tak oto minął mi ten dzień. Jutro czeka nas kolejna wyprawa i załatwianie kolejnych ważnych spraw. Ten tydzień jest wyjątkowo intensywny i pracowity, aż chce się odpoczynku zarówno fizycznego, jak i psychicznego!

***
Miły akcent -  po powrocie czekała na mnie miła niespodzianka od firmy Johnson's :)))) Wkrótce podzielę się z Wami szczegółami :)


***

wtorek, 27 września 2011

Czekoladowy łamacz serc urzędniczek.

Jakie to szczęście, że mam tego Bartka. Udało mi się załatwić dzisiaj tyle spraw, że hoho. Pewnie i bez niego udałoby mi się je zrealizować, ale zapewniam Was, że nie w tak miły sposób. Do rzeczy. W dniu dzisiejszym, w końcu zdecydowałam się pójść do MOPS-u, by złożyć zaległy wniosek o becikowe (tak, wiem... wczas). Mama ostrzegała mnie, że panie tam pracujące do najmilszych nie należą, no ale chcąc nie chcąc pójść tam musiałam. Z lekką obawą podeszłam do pani mnie obsługującej, a ta, o dziwo, była bardzo, ale to bardzo uczynna. Oczywiście za sprawą Bartulka, który w sekundę znalazł się w centrum kobiecej uwagi. Dodatkowo Bartuś miał dzisiaj wyjątkowo doby humor i strzelał bezzębnymi uśmiechami na lewo i prawo ku uciesze zgromadzonych. Pani wykazała się dużą cierpliwością, nawet zaczekała na mnie aż skseruję wszystkie potrzebne dokumenty :) 

I tutaj może zamieszczę króciutki przewodnik dla osób ubiegających się o becikowe:
  1. Należy dostarczyć oryginalne zaświadczenie od lekarza prowadzącego ciążę, w którym potwierdza on, że w trakcie ciąży badał on chociaż raz pacjentkę (Hexe, dziękuję za poprawkę :)),
  2. kserokopia dokumentu tożsamości (oryginał do wglądu),
  3. kserokopia skróconego aktu urodzenia dziecka (oryginał do wglądu),
  4. wniosek o przyznanie becikowego.
Ja dostarczałam również kserokopię aktu małżeństwa, ale w przypadku par, które przed urodzeniem były małżeństwem chyba nie jest to wymagane. U mnie chodziło o zmianę nazwiska na zaświadczeniu lekarskim.
Po decyzję mam się zgłosić za tydzień w czwartek, a pieniążki mają się znaleźć na koncie około 21. To tyle z formalności :P 
Widząc w jak sprawny sposób udało nam się załatwić sprawę becikowego, postanowiłam pójść za ciosem  i pozałatwiać większość naglących mnie spraw. Kolejnym miejscem, które dzisiaj czarowaliśmy był bank. I tutaj wszystko poszło szybko i sprawnie, dzięki niezawodnemu urokowi Czekoladki. Po załatwionej sprawie Bartek nie omieszkał skorzystać z krzesełek bankowych, które posłużyły nam za jadłodajnię i pod czujnym okiem Szymona Majewskiego oraz wszędobylskich kamer pan Cyc uradował głodnego Synka. Chyba nie muszę pisać, że kolekcja dziwnych miejsc, w których było dane posiłkować się Bartulkowi, powiększyła się o kolejne fotki. A co się będę. Dzidziusiowi chce się pić, to pije. I tyle w tym temacie. Jutro czekają nas kolejne tym razem "sądowe" perypetie, które mam nadzieję pójdą tak sprawnie jak te dzisiejsze. Oczywiście Bartuś będzie nam towarzyszył w tych "odwiedzinkach", w końcu musi zobaczyć sądowe korytarze od drugiej strony brzucha ;)))) Nieśmiało proszę Was o trzymanie kciuków w dniu jutrzejszym... tego nigdy za wiele. A sprawa naprawdę ważna dla naszego czekoladowego szczęścia.
A ze spraw codziennych, muszę przyznać, że nie poznaję własnego dziecka. Cały spacer przesiedział w wózku, gadając i bawiąc się smoczkiem, a drogę powrotną calutką przespał. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Bobek sam, z własnej nieprzymuszonej woli położył się w wózeczku i oddał się w objęcia Morfeusza. Niepotrzebne było bujanie czy też śpiewanie, Bartek najzwyczajniej w świecie zamknął swoje czarne oczka i zasnął. Jestem pod wrażeniem. Kolejna sprawa - po wybudzeniu się nie zapłakał ani razu, tylko usiadł sobie i śmiał się w najlepsze. (Gdzie jest mój Bartul?)

***
A na koniec zmiana tematu. W dniu dzisiejszym oglądając poranny program DD TVN natknęłam się na reportaż o handlu kobiecym mlekiem. Jako, że w Polsce nie istnieje Bank Mleka (w Europie istnieje ich ok. 160, ale na terytorium Polski żaden), kobiety na forach internetowych umieszczają informacje o możliwości sprzedaży, bądź chęci kupna kobiecego mleka dla swoich dzieci. Szczerze? Zszokowało mnie to totalnie. Nie oceniam kobiet, które sprzedają swoje mleko czy też je kupują, ale powiem Wam, że zaskoczyło mnie, że w ogóle istnieje taka "forma wymiany mlekiem". Sama nigdy nie odważyłabym się podać dziecku mleka z nieznanego źródła (nie masz gwarancji, że kobieta, która sprzedaje mleko odciągała je w higienicznych warunkach, nie zażywała antybiotyków, czy innych leków, czy nie piła alkoholu lub nie paliła papierosów itp.,itd). Rozumiem, że świeżo upieczone matki, które z różnych przyczyn nie mogą karmić swojego bobaska, chcą dać dziecku to co najlepsze (a według wszystkich źródeł mleko matki takim produktem jest), ale myślę, że należy wszystko robić w granicach rozsądku. Osobiście zdecydowałabym się podać dziecku mleko modyfikowane niż mleko kupione od kogoś przez Internet. Nie neguję samego Banku Mleka, bo to zupełnie inna bajka. Mleko jest poddawane szeregowi zabezpieczeń i do dziecka trafia już bezpieczne, pasteryzowane mleko, ale handel na forach mnie przeraził. Podkreślam, to jest moje zdanie... Ciekawa jestem co Wy sądzicie na ten temat? Zapraszam do dyskusji.


***

poniedziałek, 26 września 2011

Król na jurajskie szlaki zawędrował...

Tak jak wspominałam we wczorajszym wpisie, miniony weekend spędziliśmy na "naszych terenach". Z racji tego, że Duża i Mała Czekoladka nie mieli jeszcze okazji pozwiedzać przecudnej jurajskiej okolicy, to zadecydowaliśmy, że czas pokazać im w jak pięknych terenach żyjemy. Jako, że Babcia Czekoladki ma uprawnienia przewodnickie na tą okolicę to zrozumiałym było, że towarzyszyła nam  wraz z Dziadziem w penetrowaniu terenu. Grzechem byłoby nie wykorzystać przepięknej jesiennej aury, słoneczko wręcz prosiło, żeby, być może, po raz ostatni skorzystać z kąpieli słonecznej. Szczerze, długo nie trzeba było nas zachęcać do udania się w Ojcowskie Lasy i napawania oczu pięknem najmniejszego Parku Narodowego (np. tym uwiecznionym drzewem z pasożytniczymi hubami  :))


Ku naszemu zaskoczeniu, setki innych ludzi również wpadło na podobny pomysł i niestety nie do końca było nam dane w pełni korzystanie z uroków Ojcowa. No, ale nie ma co narzekać, trzeba się cieszyć, że te piękne tereny w końcu zaczynają być doceniane przez turystów, nie tylko polskich, ale i zagranicznych. No, ale nie przynudzając... Zapraszam Was na wycieczkę najpierw do Ojcowa, następnie do Pieskowej Skały, by na końcu zawitać do cudownego Ogrodzieńca. 


Po małych kłopotach ze znalezieniem miejsca parkingowego w Ojcowie, naszym oczom ukazał się fragment ruin zamku ojcowskiego. Oczywiście w ruch od razu poszedł aparat (taka ze mnie turystka), w końcu musiałam uwiecznić pierwsze jurajskie Czekoladowe zwiedzanie. 


Nasze spacerowanie ograniczone było posiadaniem karety - wózka, która jak się okazało została przewieziona przez cały Ojców przez Czekoladowego Dziadka. Król wolał obserwować wszystko dokładnie z rąk Babcinych, Tatusiowych oraz Maminych. Co prawda, na warunki spacerowania nie mogliśmy narzekać, od samego początku kamienista droga nie przysparzała nam jakiś większych problemów. Bez trudu udało nam się dotrzeć do większych atrakcji typu: Brama Krakowska czy też tzw. Źródełko Miłości.


Pod wspomnianą Bramą Krakowską udało mi się zrobić kilka fotek, oczywiście wywoływaliśmy lawinę spojrzeń i szeptów, ale nic sobie z tego nie robiliśmy. Ludzie raz po raz zachwycali się Simbą, ale ten niewzruszony napawał swoje czekoladowe oczka okolicznym lasem.


Obok Źródełka Miłości miała miejsce bardzo dziwna sytuacja. Otóż pewne pani, zamiast rozkoszując się wspomnianą atrakcją, wolała bawić się w paparazzi i fotografować Bartka. Czujecie to? Na szczęście Mój Mąż był na tyle sprytny, że w porę odwrócił się do nich plecami. Gdyby to na mnie padło, to usłyszałaby ode mnie kilka słów. No bo powiedzcie mi... Po co komuś zdjęcie obcego dziecka? Szkoda słów.


Po tym niemiłym zdarzeniu wyruszyliśmy dalej na spacerek. Mijaliśmy różne skałki, a każda z nich miała swoją historię i legendę. Nie sposób tego wszystkiego opisać, ale fotki można pooglądać. Tutaj na przykład mamy Igłę Deotymy, która z wyglądu przypomina coś zupełnie innego hahaha xDDD


Co przykre, niestety wybory, a właściwie kandydaci nie pozostali obojętni na uroki Ojcowskiego Parku Narodowego i również tam dopadła nas kampania wyborcza...


Oczywiście wycieczka nie byłaby ważna bez "naturalnego" karmienia. Muszę Wam powiedzieć, że nie pamiętam, kiedy ostatnio pan Cyc był tak wypełniony mlekiem. Dostałam takiego nawału pokarmu, że wręcz płakałam z bólu. Na szczęście Simba z radością skorzystał z pikniku na świeżym powietrzu i wśród okolicznych drzew na łące napełnił brzuszek mleczkiem. Standardowo były fotki, które powiększyły galerię karmienia w dziwnych miejscach ;))) 
Na koniec pożegnał nas widok, który witał nas na wstępie, czyli Prądnik, który kiedyś był pełen moich ukochanym pstrągów. Mniaaaami :-)


Kolejnym przystankiem był przepiękny zamek w Pieskowej Skale. Za każdym razem jak tam jestem, nie mogę wyjść z podziwu nad jego dostojnością. Ach... Mieć taki na własność :]


Na zdjęciu można zobaczyć malowniczy ogród zamkowy, który stał się moim wymarzonym tajemniczym ogrodem. Nikogo nie powinno dziwić obfite uwiecznianie go przeze mnie na fotkach.


Czyż nie jest piękny? :-) 

W Restauracji zlokalizowanej na Zamku wywołaliśmy podobne reakcje jak w Ojcowie. Padło milion pytań typu: "Jak ma na imię?" "Oooo...polskie imię?" "A skąd Tata?" "Ale ma ślicznie włoski" itp. itd. Na szczęście nikt nie był nachalny i nie próbował dotykać Bartoliniego.  Cóż, powoli zaczynam się przyzwyczajać, że ludzie tak na nas reagują...



Po zwiedzeniu zamku, zeszliśmy odrobinę niżej by pokazać Czekoladkom skalistą Maczugę Herkulesa :) Zawsze robi na mnie niesamowite wrażenie, po prostu nie jestem w stanie zrozumieć, jak takie coś sobie ot tak po prostu stoi hehe :-) Króla niestety nie zainteresował ten widok, postanowił uciąć sobie drzemkę na rękach Taty.


Na koniec ostatni rzut oka na Zamek w Pieskowej Skale i udajemy się do Ogrodzieńca :D Aaaa... zapomniałam wspomnieć, że nauczeni wizytą w Ojcowie, Pieskową Skałę zrobiliśmy bez wózka. Na górę prowadzą schody i byłoby to dla nas zbyt duże utrudnienie.


Do Ogrodzieńca wybraliśmy się w przepiękny słoneczny niedzielny poranek. Na wstępie zahaczyliśmy o pobliski Gród w Birowie. Tam  wraz z przewodnikiem pozwiedzaliśmy zrekonstruowaną Twierdzę (przyznaję, że byłam tam po raz pierwszy). Mieliśmy okazję dowiedzieć się jak wyglądało życie w średniowiecznych czasach, a Bartulkowi udało się nawet zdobyć pierwszą w życiu skałę haha. Od razu uprzedzam - fotki nie są rewelacyjnej jakości, bo ja - ŁOSIEK - nie naładowałam karty do aparatu przed wyjazdem. Brawa dla mnie. Na szczęście poratowała nas moja Mama, która użyczyła mi komórkowego aparatu. (Dzię-ku-ję! :*)


Po krótkim zwiedzaniu i po nakarmieniu Króliczka, udaliśmy się do pobliskich ruin zamku. Muszę przyznać, że od czasów mojego dzieciństwa niewiele się zmienił hehe :))) Tak samo zachwycający jak x lat temu :)


Bartulkowi oczka latały w tą i z powrotem. Nie mógł nawet w spokoju napić się mleczka, bo a tu mu nad głową latają na linach, a to biegają konie z rycerzami, no po prostu istny szał ;) Ludzi oczywiście było od groma, na szczęście tutaj nie wzbudzaliśmy takiej sensacji jak w Ojcowie. No może nie do końca, bo podczas karmienia ludzie uśmiechali się do nas, ale to z powodu warunków karmienia. Otóż obok mnie, na ławeczce druga pani także karmiła swojego malutkiego bobaska :) (Synu! Kiedyś Ty tak urósł?) 


A skoro już piszę o Ogrodzieńcu, to muszę wspomnieć, że droga na zamek jest dosyć przystępna dla wózków, dopiero na samym dziedzińcu zaczynają się "schody" w postaci kamienistej, wyboistej drogi ;) Czekoladka nieźle podskakiwała, ale Tata szybko wybawił go z opresji.


Zamek jak to zamek. Dużo atrakcji do zwiedzania. Pierwszym naszym celem była sala tortur, w której zrobiliśmy sesję fotograficzną Czekoladce :D Bartuś na kolczastym krześle, czy w innych dziwnych przyrządach ;)) Nawet w dybach był :) Ale, ale! Od razu uspokajam, nikomu nic się nie stało, jesteśmy cali i zdrowi i wszystko odbywało się w granicach zdrowego rozsądku :)


Następnie po powierzeniu Małej Czekoladki w najbardziej zaufane ręce (Babci i Dziadzia) udaliśmy się z Dużą Czekoladką do wnętrza zamku. Napstykaliśmy prawie milion zdjęć w każdym możliwym miejscu. Nie powiem, że jesteśmy mega zdolni i zgubiliśmy się w zamku, ale miało to swój romantyczny wydźwięk hehe.


Do tej wieży wyczekaliśmy się chyba z pół godziny - tyle było ludzi. Dla chcących zwiedzać wnętrze zamku ze Szkrabami, od razu odradzam zabieranie tam małego dzieciaczka. Wąsko, ciasno i ślisko.
Z okien zamkowych obserwowaliśmy Małego Króla, który raz po raz podskakiwał w rytm średniowiecznych pieśni. Po kolejnym karmieniu z uroczym zamkiem w tle udaliśmy się do samochodu i powróciliśmy do naszej domowej codzienności.


Muszę przyznać, że potrzebowałam takiego weekendu oderwanego od rzeczywistości. Mogłam znowu poczuć się jak za czasów wycieczek szkolnych, z tą różnicą, że teraz sama mogłam "edukować", a nie być edukowaną. Wiem, że Simba nie będzie z tego nic pamiętał, ale wspólnie mieliśmy okazję zmienić środowisko i poprzebywać na świeżym powietrzu. Co ważne, mój Mąż miał okazję bliżej poznać piękno jurajskiego terenu, w którym chcąc nie chcąc żyje :) Szczerze powiedziawszy, podobnie jak jak kilkanaście lat temu został zaczarowany tymi magicznymi miejscami. 

PS. przepraszam za tą obszerną notkę, ale musiałam... :)

***

niedziela, 25 września 2011

Wyniki owocowego konkursu BoboVity.

Przepraszam, że podaję je tak późno, ale za mną weekend pełen emocji i dopiero teraz znalazłam chwilę, żeby wejść na Internet. Miałam w planach wrzucić dzisiaj post o weekendowym podbijaniu Jury Krakowsko-Częstochowskiej, ale jestem tak padnięta, że podaję tylko wyniki i wracam do innych obowiązków (a troszkę się ich nagromadziło :/). Muszę przyznać, że kolejny raz nie zawiodłam się na inwencji twórczej uczestników (tak jest, w konkursie wziął udział jeden mężczyzna). Znowu daliście mi ciężki orzech do zgryzienia i tak jak przy poprzednim konkursie o pomoc poprosiłam Babcię Czekoladki oraz Bartulka. Po długich debatach postanowiłyśmy nagrodzić ten oto wierszyk:

W kuchni na stole trwa debata,
Który owoc dziś zje tata:

- Ja będę pierwsza mówi malinka,
Bo we mnie jest sama witaminka!
- Ależ myślisz się kochana,
On jada pomarańcze zawsze z rana!
- Nic podobnego jabłuszko zagaduje,
Przecież on wie, że ja pysznie smakuję!
- Pomarańcza radośnie się uśmiecha,
Przecież on je to co jego pociecha!
- No to mamy problem rozwiązany,
Dziś jest dzień na słodkie banany!

Cały ranek owoce szemrały,
Lecz swego końca się nie spodziewały,
Bo Tata je wszystkie razem zmiksował,
I córeczce koktajl owocowy podarował:)

A tym samym proszę autora - jarekbyk@o2.pl o przesłanie swoich danych wraz z numerem komórki dla kuriera na maila (mtotowangu@wp.pl). Serdecznie gratuluję i pozdrawiam. Muszę przyznać, że najbardziej spodobało mi się to, iż rymowanka jest napisana w mądry sposób, nie na zasadzie "żeby się  tylko rymowało", ale opowiada jakąś historię, która mnie rozbawiła (wyobraźnia została pobudzona, niczym na reklamie Biedronki :D). Muszę napomknąć, że jest mi niezmiernie miło, że również mężczyźni zainteresowani są naszym czekoladowym blogiem (być może tylko konkursem, ale i  tak nam miło :)). Jestem przekonana, że córeczka będzie zadowolona z nowych smaków BoboVity oraz z super gadżetów :)))) Czekam na relację, czy pociecha poszła w ślad za Czekoladką i została fanką nowych deserków.


Wszystkim, którzy wzięli udział w konkursie również dziękuję, Wasze wierszyki są naprawdę twórcze i żałuję, że mogłam wybrać tylko jedną rymowankę, ale takie były zasady konkursu. Pozdrawiam :))))

***

piątek, 23 września 2011

Do 9 marca mamy spokój...

ze szczepieniami. Dzisiaj (w końcu) Czekoladka dostał ostatnią dawkę szczepionek. Przeciągało nam się to od 2 września. Najpierw sama przesunęłam szczepienie z powodu mojego egzaminu, potem Bartunia zagorączkował, a następnie rozchorował się na dobre. Na szczęście w dniu dzisiejszym wszystko przebiegło sprawnie i udało się nam pożegnać na jakiś czas z kłuciami. A jak wyglądało sama wizyta u lekarza? Najpierw standardowy wywiad lekarski, następnie znienawidzone przez Simbę ważenie. Babcia tak wspierała wnuczka (czyżby tak zadziałało na nią magiczne "ba-ba" :D), że nawet nie chciała go puścić na sekundę, żeby waga zaskoczyła ;p Na szczęście udało mi się przekonać Mamę, że musimy zważyć Bobka, co by sprawdzić czy prawidłowo przybiera. Ku mojej radości waga ładnie rośnie i dzisiaj osiągnęła już poziom 7620g :), co da się wyczuć dźwigając Króla na rękach :)). Ale dobrze, dobrze. Niech rośnie w siłę, w końcu skakanie, dreptanie na 2 nóżkach i mówienie wymaga siły :-] A jeśli już wspominam o tym skakaniu i mówieniu to nie mogę nie napisać o zachowaniu Bartka tuż przed szczepieniem. Otóż mój Króliczek wymyślił sobie, że podczas czekania na panią od szczepień potrenuje sobie podskakiwanie i mówienie. Spodobało mu się to na tyle, że nawet nie chciał się położyć do wkłucia. A ich niestety w tym miesiącu było aż dwa :( Pierwsze wkłucie (ostatnia dawka na żółtaczkę) odbyło się z lekkim płaczem, natomiast drugie wywołało wybuch większych pokładów łez. 


Nawet nie chciałam patrzeć na Babcię Czekoladki, bo za uchem już słyszałam, że nieźle przeżywa kolejne szczepienie wnuka. Szczerze Wam powiem, że i mnie dzisiaj serce zabolało jak zobaczyłam te wielkie łzy :( Jedno ukłucie mogłam znieść, ale dwa? Tego za wiele. Na szczęście 'mały Masaj', szybko odzyskał humorek i w poczekalni już trenował dreptanie na dwóch nóżkach (oczywiście przy pomocy Babci). Zauważyliśmy, że sprawia mu to ogromną frajdę. Co prawda, nóżki jeszcze nie są na tyle sprawne, żeby do końca kontrolować kierunek dreptania i takim sposobem z Simby wychodzi niezły raczek hehe :))) W przychodni na korytarzu spotkaliśmy maluteńkie bliźniaki-noworodki i jeszcze jednego dzidziusia i powiem Wam, że cieszę się, że Bartuś już jest taki duży i kontaktowy. Wbrew pozorom nie chciałabym wrócić do etapu "żabki", wolę mojego raczka hehe :)


Po powrocie do domku, po wycysianiu pana Cyca, Król z lwem na piersi udał się na drzemkę (właśnie otworzył oczka, ale po moich słowach: "Śpij kochanie", zamknął oczka i dalej romansuje z Morfeuszem). Tak nam minął dzisiejszy poranek. A tymczasem idę skontrolować czy Mała Czekoladka nie zapomniała trzymać kciuków za Dużą Czekoladkę, która ma dzisiaj ważną sprawę do załatwienia. Ja sama kończę, bo piąstkami ciężko mi będzie dalej pisać, a kciukasy też obiecałam.

***
A teraz wiadomość dla Mam Pampersowych, które mają w pobliżu Stokrotkę. Przekazuję, że w tymże sklepie jest fajna promocja (od 22.09 do 28.09): Pampersy (ja kupowałam trójki 70 sztuk, chociaż zaczynają być przymałe :o) kosztują 39.99zł :) Myślę, że się opłaca :) A jeśli można jeszcze pomóc komuś (mam na myśli akcję UNICEFU) to czemu nie?


Uprzedzam zarzuty - to nie jest reklama firmy ;) Po prostu akurat używamy tych pieluszek, więc o tym mogę napisać :)

***
Jeszcze tylko dziś i jutro macie szansę wygrać owocowy zestaw od BoboVity. Zapraszam do konkursu - TUTAJ


***

czwartek, 22 września 2011

Who's the winner?

Wieczór jak co dzień. Skończone kąpanko, czesanie loczków i wędrówka do drugiego pokoju na rękach Mamy, gdyż Tata w tym czasie szykuje łóżko dla Mamusi i Bartusia do spania. Gdy już jest gotowe, wszyscy kładziemy się wśród puszystej pościeli i gaworzymy sobie w najlepsze. Czekoladka leży na swojej części (że tak powiem - połowie łóżka ;)), Mama blisko Bartuni z lewej strony, a Tata z prawej. Nic nie zapowiada wielkiego wydarzenia, które lada chwila ma się odbyć. Ot zwykłe wieczorne przytulańce. Nagle ni z tego ni z owego Bartek wypala: "Ba-ba-ba-ba". Na mojej twarzy rysuje się zdziwienie, a Bartek nic sobie z tego nie robi i dalej w najlepsze powtarza: "Ba-ba-ba-ba", co jakiś czas mieszając to z innymi słowami. Patrzę na Męża, a ten z dumą rzecze: "Tak jest, powiedział tata". Ja się na niego patrzę, śmiejąc się od ucha do ucha i mówię: "Krejzolu, nie słyszałeś, że powiedział baba?". Duża Czekoladka odpowiada: "No tak, a wiesz co baba znaczy po suahili? Tata". Ale ja wciąż łudzę się, że Synek mówi jednak po polsku i nie omieszkałam zakomunikować Czekoladowej Babci, że jej wnuczek właśnie powiedział długo wyczekiwane przez nią: BABA :) Reakcja Babci była do przewidzenia. Zaraz po powrocie do domku, pierwsze co zrobiła to prosiła wnuczka: "Noooo, powiedz baba :)". Ale na to poczekać musiała sobie do dzisiejszego poranka. Od tamtej pory cały dom, a nawet sklep rozbrzmiewało radosne: Ba-ba-ba-ba. A ja przyznam Wam się w tajemnicy, że od wczorajszego wieczoru co rusz do Czekoladowego uszka powtarzam: "Mama, Ma-ma, no powiedz mama :(". Co prawda Mąż powiedział mi, że dzisiaj Bartula powiedziała przy nim MAMA, ale to się nie liczy. Chcę usłyszeć to sama. Bo w końcu tata to nie mama ;))) A teraz nasuwa się pytanie - kto wygrał baba-babcia czy baba-tata :}? A może babcia- pra, u której wczoraj mieliśmy okazję spędzić popołudnie? Czyżby to była podzięka za podarowane do czytania bajki?


WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI!
Właśnie dowiedziałam się, że jak pierwszymi słowami wypowiedzianymi przez dziecko będzie: "Baba" to znaczy, że przywołał na świat siostrzyczkę! Nooooo way :P
Chociaż...  Jak dla mnie okey, ale może za jakieś 3 (dzieści hahaha) lata ;))))

***
W dalszym ciągu trwa owocowy konkurs BoboVity, na który serdecznie zapraszam :)
Więcej szczegółów po kliknięciu w fotkę :)


***

środa, 21 września 2011

Mmm... BoboVita :-)

Tak jak zapowiadałam, w dzisiejszym wpisie zdaję recenzję z testowania nowych smaków BoboVity. Nie będę Was zanudzać opowieściami o moim bananie na twarzy po ujrzeniu kuriera z paczuszką i po rozpakowaniu pudełka i zobaczeniu tego:


Za to powiem Wam, że nie sądziłam, że to całe testowanie będzie dla nas takim skomplikowanym procesem. Ale do rzeczy. Próbowanie nowych deserków BoboVity przedłużyło nam się w czasie z powodu wstrętnego choróbska, które zaatakowało Czekoladkę. Na wizycie lekarskiej zostaliśmy poinformowani przez naszego pediatrę, że dobrze by było zaczekać z wprowadzeniem nowych smaków do diety Bartulka (wiadomo, musieliśmy mieć pewność, że jakakolwiek reakcja organizmu Czekoladki jest spowodowana np. antybiotykiem czy innym lekarstwem, a nie nowym produktem). Kolejna sprawa - powszechnie wiadomo, że podczas choroby i zatkanego noska człowiek traci smak i nic mu nie "podchodzi", dlatego woleliśmy poczekać na dobry humorek Bartulka i obiektywne reakcje Czekoladki na nowe smaki. No i tym sposobem nasze testowanie przesunęło się znacznie w czasie. Na szczęście najgorsze przypadłości zdrowotne są już przeszłością, dlatego czym prędzej wzięliśmy się za testowanie nowych słoiczków z BoboVity i teraz po zakończeniu chcemy podzielić się naszymi spostrzeżeniami. A oto krótka relacja z naszych owocowych poczynań:


Na pierwszy rzut wzięliśmy słoiczek z jabłkiem, winogronem i malinami po 4 miesiącu życia dziecka. Od razu zaznaczam - każde testowanie zaczynałam od swojej osoby (a co :D), nie ukrywam, że z przyjemnością sama bym wszamała cały taki owocowy smakołyk, w końcu więcej niż 4 miesięce to ja mam :))) Na szczęście w porę się opamiętałam i po skosztowaniu łyżeczki (i ocenieniu smaku na plus), resztę zostawiłam dla Małej Czekoladki. Konsystencja deserku jak widać na załączonym zdjęciu jest idealna. Nie za rzadka, nie za gęsta. Wizualnie wygląda jak taki dżemik (dla mnie smaczny, gdyż nie przepadam za przesłodzonymi deserami ;)). Jako, że zawsze dzielimy słoiczki na dwa (nie zawsze Bartek ma ochotę zjeść całość i tak jest po prostu bezpieczniej) to testowaliśmy jabłuszko-winogrono-maliny dwa razy :). Pierwsze (a także drugie) podejście wyglądało mniej więcej tak - szeroko otwarta buzia -> krzyk zachwytu -> gryzienie silikonowej łyżeczki BoboVity -> szybkie połykanie -> płacz po skończonej porcji deserku. Myślę, że można z tego schematu wyczytać jedno - jabłko z winogronami i malinami zyskało fana w postaci Bartłomieja Simiyu. Naprawdę. Sama obawiałam się tej kombinacji smakowej, ale o dziwo, bardzo zasmakowała ona Czekoladce. Po skończonym posiłku Bartek zalał się słonymi łzami, a na twarzy miał wymalowane rozczarowanie, że to już koniec szamanka. Smak może troszkę przesiąknięty malinami, ale Bartkowi w ogóle to nie przeszkadzało. Ogólnie test wypadł na plus :)


Drugi deserek - banany z winogronami i morelami. Schemat próbowania był ten sam, czyli najpierw Mama, potem dopiero Czekoladka. Ten owocowy słoiczek w smaku jest bardzo łagodny, według mnie smaczny za sprawą moich ukochanych bananów i winogron. Szczerze napiszę, że bałam się moreli zawartej w tej mieszance, bo wcześniejszy kontakt Bartulka z owocami "dużopestkowymi" był nieciekawy (ból brzuszka), ale tym razem nic takiego nie wystąpiło. Ja z bananem (:D) na ustach obserwowałam minkę Czekoladki podczas jedzenia, najpierw zaskoczenie, a potem wyścigi, kto szybciej zje owoce. Również i tym razem deserek zniknął w kilka minut z BoboVitowej miseczki :) Niah niah :)


Jako trzeci przetestowany został nowy smak BoboVity - jabłka z czarną porzeczką. Po spróbowaniu byłam pewna, że nie przypadnie do gustu Bartkowi. Dlaczego? Czarna porzeczka nadała kwaskowaty smak deserkowi, a z doświadczeń z podawania kwaśnej witaminy C w trakcie leczenia, stwierdziłam, że ten smak nie jest ulubionym Czekoladki. A tu proszę. Synek zrobił mi niezłą niespodziankę. Z zapałem szamał smakołyk nałożony na łyżeczkę, baaa, nawet nie miał czasu testować, on połykał łyżeczkę za łyżeczką. Taki oto kwaśny psikus zrobił mi Simba. Konsystencja deserku zbliżona do pierwszego testowanego produktu.


Na ostatni rzut zostawiliśmy banany z winogronami i czarną porzeczką. Ta kombinacja wydała mi się troszkę dziwna, no bo jak to tak z lekka mdły banan połączyć z kwaśną porzeczką? W pierwszej chwili mina Bartka wskazywała na poparcie mojej wątpliwości, ale po chwili buzia przybrała kształt wielkiego O, co znaczyło ni mniej, ni więcej jak - dawaj więcej Mamooo :). Smak lekko kwaśny, ale uważam to za plus. Patrząc na fotkę poniżej możecie zaobserwować super hiper elastyczną łyżeczkę, którą również dostaliśmy od BoboVity. Powiem Wam, że jest to strzał w dziesiątkę. Końcówka jest giętka, dzięki czemu dziąsełka dziecka nie są narażone na podrażnienia, a natomiast plastikowa część jest twarda, co umożliwia sprawne manewrowanie nią. Muszę Wam powiedzieć, że ulubioną zabawą Bartulka było przygryzanie jej podczas jedzenia :)))


I to było na tyle naszego testowania. Co prawda, w zestawie dostaliśmy pięć słoiczków z nowymi smakami, ale tak jak wspominałam we wpisie konkursowym piątym słoiczkiem był deserek przeznaczony dla dzieciaczków po 9 miesiącu życia. Uważam, że oznaczenia na deserkach nie są bez powodu, dlatego nie chciałam ryzykować skutkami ubocznymi, tym bardziej, że Simba jest dosyć wyczulony na nowe smaki, co często objawia się bezsennymi nocami i boleściami brzuszka. Nie omieszkam jednak wypróbować bananów z mango i ananasem jak poczuję, że Bartulek jest na to gotowy :)
Jak widzicie, BoboVita ma w swoim asortymencie różne warianty smakowe, co bardzo mi przypasowało. Gwarantuję Wam, że każda mama znajdzie dla siebie (hehe dla dziecka) coś, co wywoła uśmiech na twarzy potomka :).

A skoro już piszę o BoboVicie, to zapraszam wszystkich bardzo serdecznie do konkursu, w którym można wygrać wszystko widoczne na fotkach (ok, nie wszystko - Czekoladkę z wyposażeniem i podgrzewacz zachowam dla siebie ;)).


Polecam również fanpage BoboVity na facebooku KLIK :)
oraz stronę internetową, gdzie możecie poczytać więcej o nowych smakach BoboVity KLIK

***